Drodzy Czytelnicy,
Niebawem ukaże się kolejny numer Melanżu, jednak nim będziecie mogli trzymać go w rękach, chcemy Was zachęcić do lektury rozważań, których autorem jest Tomasz Kasza, a które traktują o listopadowych świętach.
Świat wokół pędzi, nic to nowego. Ale czy my naprawdę musimy podążać za nim, nawet – w przepaść ignorancji? Może warto zatrzymać się choć na chwilę i pomyśleć?
Dzień 1 listopada zwykle kojarzy się z wizytami u mało znanej rodziny, przeplatanymi krótkimi wypadami na cmentarze. Tak i ja spędzam zwykle te dni. Ale w tym roku postanowiłem trochę pomyśleć o tych, których to święto ma upamiętniać. Chcę opowiedzieć, co i kogo spotykałem na cmentarzach, gdy odwiedzałem groby bliskich. A wydaje mi się, że jest o czym wspomnieć, bo święto to moim zdaniem przyjęło ostatnio dziwną formę...
Otóż obserwowałem najpierw ludzi od dłuższego już czasu dorosłych, przemykających wśród grobów, i zauważyłem, że dość często powtarza się pewien schemat wizyty na cmentarzu. Przebiegał on, według mojej obserwacji uczestniczącej, następująco: pisk opon zatrzymywanego pod cmentarzem auta, krótki postój przy bramie w celu uzupełnienia zasobów lampek, szybki przemarsz ścieżkami w okolice odpowiedniego grobu. Tu zwykle występowała przerwa w procedurze, zabiegani bowiem, a często i zagadani (tak, tak – rozmowy na cmentarzu nie należą już do rzadkości) „goście” uświadamiali sobie, że nie bardzo wiedzą, dokąd podążać. A więc – chwila konsternacji, zdawkowe pomruki w rodzaju „to chyba gdzieś tu…” albo – jak zdarzyło mi się usłyszeć (a zapewniam – nie musiałem się starać, bo było to powiedziane całkiem głośno!) – stwierdzenia w rodzaju: „no chyba go przenieśli albo co? Bo nie mogę znaleźć!”.
Po chwili jednak wszystko wraca do normy, ponieważ do skonfundowanej grupki dołącza stryjeczna ciocia lub cioteczna babcia, która nie mogła nadążyć i spokojnie kieruje podopiecznych na właściwy trop. Zarówno przemarsz zostaje wznowiony, jak i rozmowy. O wszystkim, bo to przecież się nie widziało… ile to? A będzie już… Więc – co u ciebie? Jak żona? (Czasem aż nachalnie narzuca się odpowiedź z jakiegoś żartu: „dziękuję, nadal nie żyje”.) A jak firma? Bo widzisz – u mnie fatalnie! Na łeb się sypie to wszystko przez tych… (pozwolę sobie spuścić tu zasłonę milczenia, bo nie wypada kończyć tego autentycznego cytatu). Na to w słowo wpada wujek, który dodaje, że u niego i siostry też „cienko”, ale już się odbijają, bo udało się „taki mały interesik zrobić” – tu rezolutny obywatel przymruża oko, by pozostali domyślili się, że niekoniecznie jest się czym chwalić przed urzędem skarbowym. I w tym radosnym nastroju gromadka rączo oddala się na z góry upatrzone pozycje, czyli do samochodu, którym niezwłocznie udadzą się zaliczyć jeszcze obiad, na ten przykład u cioci w Pcimiu, względnie kolację u wujostwa w Zgierzu. A wszystko w sielskiej, przyjaznej, prawie radosnej atmosferze, której nie przeszkodzi przecież jakaś tam, dolatująca niekiedy przez gwar rozmów, msza święta za dusze nieszczęśników, do których przybyli.
Ale nie chciałbym, by powstało mylne wrażenie, że upatrzyłem sobie tylko męskich przedstawicieli rodzinnych wypraw na groby. Panie także mają swoje sprawy, niezwykle ważne zapewne, skoro rozprawiają o nich pełnym głosem i to nawet, gdy całkiem blisko odprawiane jest nabożeństwo. Nie trzeba zbytnio się wysilać (a prawdę mówiąc – wcale), by usłyszeć, jak niecierpiące zwłoki są to kwestie. Usłyszałem nad jednym z grobów, jak panie zachwalały sobie swego fryzjera; nad innym dowiedziałem się, gdzie tanio kupić używane, ale dobre ciuchy, a wychodząc z cmentarza, pochwyciłem jeszcze, gdzie jest wyprzedaż kosmetyków. Smaczku ostatniej wiadomości dodaje fakt, że to już wyprzedaż przedświąteczna, a więc – prowadzona w atmosferze kolejnych świąt, podczas których będzie można pogadać o owych ważnych sprawach.
Panie lubują się także w pokazywaniu sobie nowych nabytków. Nie ma przy tym większego znaczenia, czy jest nim nowe futro (ach, jakiż zawód zrobiła tegoroczna aura – nie było śniegu, przeto nowych kozaczków pokazać się nie udało, chociaż… zdarzało się!), czy np. nowy mąż, właśnie odebrany wrednej koleżance zza biurka, która to więziła go całe lata, a teraz on dopiero odżyje!
To nie zmyślenia – a odwołuję się jedynie do fragmentów zasłyszanych w okolicy cmentarza wynurzeń jednej pani, w dodatku niesprawiającej wrażenia zażenowanej podawanymi wszem wobec rewelacjami. Tu na myśl przychodzi mi wspomnienie dużego placu targowego, na którym kiedyś byłem – ten sam zamęt, ta sama atmosfera rozmów zatopionych w tematyce „kupić – sprzedać”. Potem swoje obserwacje przeniosłem na bliższą mi grupę wiekową i skupiłem się na podglądaniu młodzieży. Wyniki tych badań także mnie zaciekawiły, dlatego pozwolę sobie – bez wiedzy i zgody zainteresowanych – przytoczyć kilka scenek, które zaobserwowałem na pewnym cmentarzu. Dodam, że bardzo odległym, by każdy był spokojny, że to nie o niego ani nie o nią tu chodzi.
Uczciwie też muszę powiedzieć, że nie musiałem się starać, by usłyszeć wspominane rozmowy lub dojrzeć pewne zachowania – ludzie raczej nie krępują się w takich miejscach i to, co robią – robią bez żenady. A rzecz miała się tak… Jako że byłem na cmentarzu w okolicach tegorocznego Święta Zmarłych kilkakrotnie, mogłem dowolnie porównywać różne grupy ludzi, pojawiające się na rozmaitych cmentarzach, i to w kilku porach dnia i wieczoru. Udało mi się zaobserwować parę rodzajów zachowań wśród moich rówieśników. Najczęstszym, muszę przyznać ze smutkiem, są takie, które nazwałem „wizytą u mało lubianej cioci”. To krótkie, szybkie pojawienie się na cmentarzu, połączone czasem z zapaleniem kilku lampek. Zdarza się, że odbywa się w towarzystwie dziewczyny lub chłopaka, które to towarzystwo służy niejako za tarczę przed wzrokiem innych, bo przecież nie wypada być w takim miejscu i w ogóle byłby obciach, gdyby ktoś to zobaczył. Mówi się wtedy niewiele, częściej żartuje, chyba by zamaskować własne zawstydzenie, zażenowanie i brak pewności siebie.
Drugi rodzaj wizyt nazwałem „zwiedzaniem grupowym”. To częsty typ, polegający na wyprawie na cmentarz całej „drużyny”. I skojarzenie z drużyną nie jest tu przypadkowe – „zwiedzający” doświadczają zamieszania (bo trzeba znaleźć groby wszystkich jej członków, a wcześniej – ustalić kolejność), potęgowanego na przykład palonymi papierosami, którymi należy się częstować koniecznie właśnie na cmentarzu. Grupka taka poprawia sobie często humor niewybrednymi żartami lub słuchawkami w uszach z muzyką słyszaną parę alejek od niej. Zjawisko na pewno ciekawe do obserwacji, ale niekoniecznie godne polecenia.
Trzeci typ ludzi, których widziałem, nazwałem „męczennikami”. Muszę stwierdzić, że do ich zachowania nie mam żadnych uwag – chodzą grzecznie, najczęściej z kimś starszym ze swej rodziny pod rękę, z powagą na twarzach i namysłem w oczach. Przystają, gdzie trzeba, czasem szepczą modlitwę (albo błagania o to, by czas wreszcie przyspieszył na ich żądanie, aby mogli już być gdziekolwiek indziej), by po chwili przejść dalej równym, spokojnym krokiem. I dopiero w okolicach bramy dojrzeć można nieprawdopodobną przemianę na ich obliczach. Daje się prawie słyszeć przeciągłe „uff”, a twarz zdaje się dodawać – „nareszcie”. Nareszcie koniec udawania, całego tego cyrku i wreszcie mam spokój – do przyszłego roku. Gdy „męczennicy” wychodzą, szybko wsiadają do swych pięknych aut i bez słowa znikają za zakrętem – długo się tu nie pojawią. Są i tacy, którzy zostają dłużej, czasem dołączą do mszy, czasem pomogą starszej, obcej kobiecie, która utknęła z wiązanką za jakimś grobem. Spotkać też można takie osoby przed tym świętem, gdy porządkując swoje groby, uprzątną jeszcze całkiem cudzy, znajdujący się obok, ale opuszczony. Czasem znajdą się harcerze – przybiegną po lekcjach i zajmą się grobami żołnierzy. Dobrze, że choć tyle, bo może zupełnie zwyciężyłby już pogląd, że na cmentarz to tylko z przymusu albo po śmierci iść trzeba. Tak uważa wielu młodych ludzi, którzy zapytani, co robili w te wolne dni – odpowiadają, że odwiedzali… znajomych. Wizytę na cmentarzu wymienią na końcu, niejako ze wstydem.
Ale są i ciekawe postawy oraz zachowania w tym miejscu. Spotkałem też starszego jegomościa, który w części z grobami żołnierzy przystanął na chwilę i ze zdjętym pomimo zimna kapeluszem oraz całkiem siwą głową stał na baczność przed grobami być może swych kolegów. Tyle, że jakoś mu nikt nie towarzyszył, nikt nie poszedł za jego przykładem, choć przecież świateł paliło się tam sporo, ale należnej czci – chyba nie za wiele się znalazło.
Zacząłem się zastanawiać, skąd wzięło się takie traktowanie Święta Zmarłych przez ludzi. Czy to brak czasu, o którym wszystkie media trąbią, czy może raczej – brak wiary w to, że wizyty tam mają jakikolwiek sens czy choćby powód. Bo przecież nie jesteśmy aż tak zabiegani, by nie wstąpić do ulubionego sklepu czy nie włączyć swej ekstra wieży – na to zawsze jest czas. Ale wizyta w takim miejscu – to byłby znak, że w coś wierzymy, że może jesteśmy wierni jakiejś tradycji, że może coś szanujemy. A to we współczesnym społeczeństwie nie jest postawa popularna. Szacunek dla czegokolwiek czy – kogokolwiek to bardzo często powód do drwin, szykan czy nawet rękoczynów. Szacunek dla zmarłych – to już byłaby przesada. Ważniejsza jest dobra muza, wypasiona komóra czy nowy ciuch. Ważniejsze są interesy, zyski i zdanie o nas naszych sąsiadów. Ważniejsze jest to, co nazywa się szumnie „kulturą masową” lub „popkulturą”. Tylko… czy słusznie nazwa ta ma wyraz „kultura” w sobie? A jeśli już mówimy o popkulturze, to i w niej znajdziemy wzorce, które niejednemu przydałyby się na cmentarzu.
Był kiedyś taki wcale ciekawy film pod tytułem Nieśmiertelny. Piszę – był, bo myślę o jego początku, nim zepsuto go, zamieniając prawie w telenowelę. Otóż w tym filmie nieśmiertelni właśnie bohaterowie staczali ze sobą okrutne walki, zawsze i wszędzie, gdy tylko się spotkali. Prawie zawsze i wszędzie, nigdy bowiem „na poświęconej ziemi”, jak mawiali. Nigdy w żadnej świątyni, w żadnym miejscu kultu, na żadnym… cmentarzu. Oni wiedzieli, my – już zapomnieliśmy, jak się tam należy zachować. A szkoda, bo to, jak traktujemy zmarłych, podobno pokazuje naszą prawdziwą naturę, nasze prawdziwe nastawienie do naszych bliskich, znajomych, ale także i obcych. Czy chcielibyśmy być sami tak traktowani? Chyba nie. Może więc, zanim w czasie Wigilii rzucimy pożądliwe spojrzenie pod choinkę, gdzie kusić nas będą bajeczne prezenty – pomyślmy, o co naprawdę chodzi w te i inne święta. I pobądźmy ze swymi bliskimi, bo całkiem nie wiadomo, ile jeszcze razy usiądziemy z nimi przy stole.
Tomasz Kasza
[Tekst ukaże się w 39. numerze Melanżu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz