piątek, 19 maja 2017

Odchodzi "Melanż" między dawne bohatery, a numer jego 44

Drodzy Czytelnicy,

oddajemy do Waszych rąk kolejny (ostatni, jak się okazuje) numer "Melanżu"!

Życzymy Wam miłej i owocnej lektury!

Bądźcie czujni!

https://drive.google.com/file/d/0B4djeFEalGokX1ppUGxUQ3ZEZUk/view
 

czwartek, 26 stycznia 2017

Jak smakuje dziś Rosja?


 Warszawa, 17 lipca 2016 r.

         Powoli żegnamy się z Polską. Jeszcze tylko jeden przystanek w Suwałkach i już nas nie ma. Witaj przygodo, witaj zagranico, witaj Europo Wschodnia!
         Właściwie to wiele się dziś nie wydarzyło. Rano msza, potem pakowanie. Nie wyspałem się, bolała mnie głowa, na dodatek mama już od śniadania zaczęła ze swoim kruczym krakaniem: że Rosja to dziki kraj, że mnie zamkną, okradną, zastrzelą etc. Szczerze mówiąc, to chciałem wyjechać jak najszybciej choćby tylko dlatego, żeby cała rodzina przestała mi już kwękać za uszami.
         Nareszcie przestali. Pierwsze wrażenia po trasie do Warszawy z firmą Lux Express nadzwyczaj optymistyczne. Komfort nieporównywalny z Polskim Busem; szerokie odstępy między siedzeniami, kawa, herbata, woda, no i argument koronny – tablet przy każdym fotelu. Pod dostatkiem muzyki, filmów, audiobooków i innych rzeczy uprzyjemniających czas. Tak więc, gdy Ola naparzała w Angry Birds, ja przeprowadzałem kutatas poszczególnych playlist. Podróż do stolicy minęła szybko, za Ostrowcem uciąłem sobie zresztą krótką drzemkę.
         Z Marymontu pojechaliśmy na Centralny i zabiliśmy trzy godziny do przesiadki w dworcowym McDonaldzie. Potwornie długo czekałem na kanapkę z indykiem. Najprawdopodobniej niewielu ludzi to zamawia i dołożyłem personelowi roboty. Zemścili się za to ilością soli we frytkach.
         Tak w ogóle to jeszcze biletomat na Marymoncie nie wydał mi reszty, tylko jakiś śmieszny talon na trzydzieści groszy, które mogę odebrać w Biurze Obsługi Klienta na Dworcu Centralnym.
*
         Cóż mogę powiedzieć w ostatnich słowach przed wyjazdem z kraju? Nie boję się, że mnie zamkną, okradną, zgwałcą, nie boję się (przynajmniej na razie) pierwszej podróży samolotem, nie boję się niczego, przed czym ostrzegali mnie rodzice i krewni. Jednego tylko się boję, a właściwie wstydzę – mojego kulawego rosyjskiego w perspektywie spotkania z rodzicami Oli.
         Zamiast wczoraj w nocy spać, powtarzaliśmy więc rosyjski. Otworzyłem podręcznik Figarskiego do drugiej klasy szkoły podstawowej na rozdziale „kultura”. Uczyłem się, jak zamówić dwa bilety na Jezioro Łabędzie.
         Ola miała kupę śmichu, bo w książce był zamieszczony afisz z zapowiedzią koncertu polskich grup rockowych w Petersburgu. Zagrać miały Волки, Манам iВиг Цыц.
         Cudowne rzeczy opublikował Figarski w tym podręczniku. Gdzieś pod spodem przewinęła się Grenada (w oryginale i w przekładzie Tuwima). Nie było więc już spania. Czytaliśmy razem Różaniec z granatów Pruszyńskiego.


Ryga, Łotwa, 18 lipca 2016 r.

         Już za granicą. Przejechaliśmy przez dwa kraje i jeszcze dwa nam zostały. Za nami 3/5 całej trasy. Właśnie ruszamy w drogę do Petersburga. Szkoda, że nie mamy przystanku w Estonii – Tartu i Narwę zobaczyliśmy jedynie z okien autokaru. Ale od początku.
         Trasa Warszawa–Kowno. Jakaś Chinka przede mną bezceremonialnie opuszcza siedzenie tak, że rozkłada się wprost na moich nogach. Na próby zwrócenia uwagi, że to przeszkadza, wpierw udaje sen, a potem jeszcze dyskutuje. Nawet we własnym kraju człowiek nie może czuć się jak u siebie.
         Przed siódmą rano byliśmy w Kownie. Obdrapany dworzec – za to fascynujący rozkład jazdy na przystanku komunikacji międzynarodowej. Z Kaunasa można dojechać do wszelakich zakątków Europy: do Śtutgartasa, Leipcigasa, Londonasa czy Ciurichasa, a także do Polski. Najbardziej atrakcyjne wydają się trasy Varśuva per Balstogę i Krakuva, Katovicai per Lodzę.
         Litwa w ogóle się nie zmieniła od mojej ostatniej wizyty tutaj w 2010 roku. Nadal ta sama bidusia i czekanie na złoty deszcz. Choć nad Nemunasem jeszcze przyjemne widoki, to sielskie krajobrazy nie napawają optymizmem.
         Trasa Kowno – Ryga. Pierwsze, o czym chciałbym wspomnieć, to udział w katastrofie komunikacyjnej. Katastrofą jest to, że niektórych ludzi nie nauczono kultury w środkach komunikacji. Trzy stanowiska przed nami Litwin, gadający przez telefon tak głośno, że słychać go było w całym autobusie. Za nami trzy Rosjanki – wcale nie cichsze. Wjeżdżamy do centrum Rygi, wita nas wieża telewizyjna, a baby na to, że prawie jak w Paryżu.
Coś z tym Paryżem jednak było na rzeczy, bo i Ryga, i cała Łotwa, bardzo przypadły mi do gustu. Krajobrazy podobne do polskich. Jakoś tu tak swojsko, choć na każdym kroku słychać rosyjski, a z łotewskich napisów rozumiem jeszcze mniej niż ongiś w Budapeszcie z węgierskich.
Stolica Łotwy urokliwa, trochę przypomina mi Pragę czeską. Oczywiście przez sześć godzin nie byliśmy w stanie zobaczyć wszystkiego. Zdążyliśmy jedynie przespacerować się po starówce, coś wypić i zjeść, kupić pamiątki i rozłożyć się na bulwarach. W mieście mają przepiękny ratusz, dobre regionalne piwo, cudowne produkty kamieniarskiego rękodzieła i kawiarnie pełne much. W obrębie Starego Miasta nie znaleźliśmy niczego z kuchnią łotewską, byliśmy więc zmuszeni skorzystać z usług speców od kuchni orientalnej (choć jeszcze w nocy na jedną Chinkę pomstowałem). Trzeba jednak przyznać, że żarcie było zrobione znakomicie.  Na wszelki wypadek poprosiłem o widelec, ale okazało się, że po siedmiu latach przerwy od ostatniego razu nadal potrafię obsłużyć się pałeczkami. Zapewne w sposób niezgodny z ceremoniałem, ale jednak. Zupa lepsza, gdy dodać sosu sojowego, świnina z ananasem na słodko – poezja.
Kajaki i łódeczki przecinają wodę, bulwary nad Pilsitas Kanals ciche i spokojne. Słonko dogrzewa wbrew wcześniejszym prognozom. Powietrze czyste i rześkie. Szkoda się zwlekać z ławki, zwłaszcza że człowiek lekko ociężały po tej wizycie u Chińczyka. Ale jeśli już spać, to lepiej w autokarze.
Takiego wała! Nie pośpisz, remont drogi obok Koceni. Mówiłem, że dziwnie tu swojsko i prawie jak w Polsce.


Nevinnomyssk, Rosja, 19 lipca 2016 r.

         Niby jeden dzień, ale wrażeń tyle, że nie wiem, czy części zapisków nie zostawię na jutro. Jeszcze wczoraj wiele się wydarzyło. Ot, choćby jazda przez Estonię – z prawej strony lasy i jeziora, a z lewej niekończący się zachód słońca. Im dalej na północ, tym bardziej nie chciało się słońcu zachodzić. Nie skłamię, gdy powiem, że ostatnie blaski zorzy zgasły dopiero około pierwszej w nocy. Tymczasem o drugiej dotarliśmy do Narwy, skąd już tylko krok dzielił nas od Iwangorodu. W niedługi czas potem Rosja stała już dla mnie otworem.
         Pogranicznicy nawet nie kazali bardzo długo na siebie czekać. Historie, jakoby rosyjskie służby tylko czekały na to, żeby mnie zamknąć, można między bajki o żelaznym волку włożyć. Nikt nie domagał się łapówek, nikt nie zajrzał do mojego bagażu, pani przodownik nawet nie zapytała o cel wizyty. Pieczątka, stempel i po sprawie – witamy w Federacji Rosyjskiej.
         4.30 rano, Sankt Petersburg, Dworzec Bałtycki. Zrozumiałe, że ze względu na barbarzyńską porę niewielu turystów się tu kręci. Moja polszczyzna jest więc rozpoznawalna. Wbrew obawom krewnych, żaden ze strażników nie próbuje mnie z tego powodu szykanować.
         Zostawiamy bagaże w przechowalni i gdzieś przed szóstą idziemy do metra, skąd wyruszamy na pierwszą wycieczkę po Petersburgu.
         Metro robi wrażenie. Wszędzie mosiądz i marmur. Żeby jednak nie było zbyt zachodnio, to na każdym kroku Lenin na Leninie. A jeśli nie Lenin, to przynajmniej młot i sierp. Na mieście dotąd wiszą tablice poświęcone Stalinowi czy Dzierżyńskiemu.
*
         Ach, zapomniałem dodać, że w oczekiwaniu na kontrolę graniczną niewyobrażalnie zgłodniałem. Poczułem taką chęć na banana, że jeszcze nigdy tak mi się bananów nie chciało jak teraz. I pomyśleć, że musiałem godzinę czekać, żeby móc tego banana zjeść.
*
         Poranek. Idziemy najbardziej znaną ulicą Petersburga, czyli Newskim Prospektem. Gdzieś z naprzeciwka mógłby wyjść nam na spotkanie Raskolnikow, gdyby oczywiście istniał.
         Wszystko piękne: i Gościnny Dwór (takie ichnie Sukiennice), i dom towarowy Ilisiejewych, i kościół św. Katarzyny, i kościół Ormian, i Spaski Chram, i Chram św. Izaaka, i Sobór Matki Boskiej Kazańskiej. Stamtąd zresztą wyszedłem pobłogosławiony po prawosławnemu. Zadzwoniłem do domu, powiedziałem, że byłem w cerkwi podziękować za szczęśliwą podróż i rodzice od razu się uspokoili.
         Kilka innych miejsc jeszcze widziałem (m.in. hotel Astoria, gdzie Jesienin popełnił samobójstwo) i wszystko to piękne, ale nie do porównania z Ermitażem. Przepiękny widok, i choć tylko z zewnątrz go natenczas widziałem, to i tak robi wrażenie większe niż Schönbrunn. Och, marzenia się spełniają. Powiedziałem sobie kiedyś, że zobaczę Petersburg i stało się. Za trzecim podejściem wprawdzie, ale jednak doszło do skutku.
         Czas mijał szybko. Przed 14.00 pojechaliśmy marszrutką na lotnisko. W drodze przekonałem się, że to wszystko, czego uczą Internety o rosyjskich kierowcach, to prawda. Zero kierunkowskazów, pieprzony slalom trzema pasami.
         Aeroport Pułkowo. Pierwsze okienko, pierwsza kontrola, druga kontrola, drugie okienko. Chaos i zawracanie gitary. Zginąłbym, gdyby nie Ola. Ucz się, chłopie, języków, bo nigdzie dalej nie pojedziesz. Szczęśliwie przebrnęliśmy przez odprawę. Po tych wszystkich zamachach zastosowano zaostrzone środki bezpieczeństwa. Ola nawet laptopa musiała włączać przy strażnikach, żeby pokazać, że nie korzysta z terrorystycznego oprogramowania.
         15.30 – wylatujemy do Mineralnych Wód. To mój pierwszy raz w samolocie. Wstyd pokazać strach, zwłaszcza że na pokładzie masa rodzin z dziećmi. Dzieci beczą, więc ja muszę udawać gieroja. Na szczęście nie musiałem udawać. Samolot wystartował. Dziwne uczucie, nawet śmieszne. Siedziałem od przejścia, ale widziałem wszystko przez okienko. Widoki po starcie niesamowite. A potem już tylko chmury, chmury i chmury. Niebawem zasnąłem. Obudziłem się akurat na przekąskę. Potem znowu zasnąłem. Na dobrą sprawę, to większą część lotu przespałem. I dobrze.
         Lądujemy. Za oknem górki. W Mineralnych Wodach 18.35. Bagaż już odebrany, moja walizka była trzecia na taśmie.
         Pierwsze spotkanie z tatą Alexandry. Sympatyczny facet. Odbiera nas z lotniska (w Mineralnych Wodach maleńki aeroport), do Nevinnomysska odwozi nas kierowca. Samochody na trasie jeżdżą według zasady opisanej wcześniej.
         Jesteśmy na miejscu. Podróż dobiega końca. W progu wita nas mama Alexandry (od tego momentu zwracam się już do Oli „Sasza”). Mama jest przemiła.
         Powitalna kolacja. Na stole kuchnie świata: kalmary, marynowany łosoś, chińskie grzyby, uzbeckie kanfiety, śledź pod pierzynką, dwa gatunki sera, czerwony kawior i basturma (w Polszy takiej niet). Na danie główne uzbecki płow. Tato Saszy co rusz dolewa piwa. Z każdym kolejnym kuflem zacierają się różnice językowe. Ja płocha pa russki gawarju, ale mnoga panimaju. Stereotypy znikają. Białych niedźwiedzi tu niet, są za to mili, przyjaźni ludzie. Polityka swoją drogą, a relacje międzyludzkie swoją. Toż to zwykły grażdanin nie mój wróg, ani ja jego wróg. Czas mija szybko, jedzenie – ocień wkusna. Rodzice Alexandry nakarmili mnie prawie tak, jak moi w Polsce ją. Coś czuję, że do domu wrócę dziesięć kilo cięższy.
         Podróż zakończona. Ocień haraszo. Rozpoczynają się wielkie mieżdunarodnyje wakacje.


Nevinnomyssk, Rosja, 20 lipca 2016 r.

          Trudno, nie będąc samemu na urlopie, znaleźć czas na wpisy w dzienniku. Skrobnę jednak jeszcze coś dzisiaj, póki mam kilka minut. Zaraz trzeba iść zalygać, bo o 5.30 pobudka. Rano jedziemy w Wysoki Kaukaz, rzut beretem od Elbrusu. Trzeba się wyspać. A spać trudno, bo tutaj nawet w nocy 28 stopni.
*
         Zmęczony podróżą spałem jak zabity. Chętnie spałbym i do piętnastej, nie wypadało jednak, bo na popołudnie zapowiedzieliśmy się z wizytą do babci Saszy, Olgi.
         Babcia lat ma osiemdziesiąt trzy, jest wdową po oficerze i emerytowaną nauczycielką. Kończyła historię na uniwersytecie w Stawropolu w czasach, gdy Nevinnomyssk jeszcze nie istniał. Wybudowano go dopiero w latach sześćdziesiątych jako miasto robotnicze.
         Warto wspomnieć jedną historię, która udowadnia, że na naszych oczach dzieje się to, co uczone głowy zapisują potem w szkolnych podręcznikach.
         Jak u nas, tak i w Sowieckam Sojuzie, za komuny funkcjonował przydział nauczycieli do pracy. Babuszkę Saszy wysłano na Daleki Wschód, do Niewtjegorska na Sachalinie. Tam tez urodził się Saszy tato.
         Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych babcia wyjechała z Niewtjegorska. Cztery lata później Sachalin nawiedziło wielkie trzęsienie ziemi, które obróciło miasto w perzynę. Zginęło 4/5 wszystkich mieszkańców, w tym prawie wszyscy znajomi rodziny.
*
         Kolejny stereotyp, którym karmi nas otoczenie, złamany. Rosyjska prowincja wcale nie tak zacofana, jak się u nas myśli. Sasza oprowadziła mnie po Nevinnomyssku. Miasto swoim wyglądem przypomina Katowice. W dzielnicy zamieszkałej przez rodziców Saszy, owszem, są szare i smutne bloki, ale są też i bulwary nad kąpieliskiem, jest park z fontanną przed pomnikiem bohaterów wielkiej wojny ojczyźnianej i wyremontowany dom kultury z przepięknym dziedzińcem.
*
         Rodzice Saszy zabrali mnie na podwieczorek do restauracji serwującej sushi. Wsio ocień wkusna. Pierwszy raz jadłem tempurę i węgorza. Tylko chyba z tego stresu, żeby się nie wygłupić, pałeczki motały mi się w palcach i raz czy dwa upuściłem swoją porcję na talerzyk. Chwała Bogu, że na talerzyk.
         Na tym wieczór się nie skończył. Żenściny poszły do fryzjerki, ja zaś dałem się Wiktorowi Władimirowiczowi zaprosić do restauracji Piotrowicza w miejscowym hotelu. Na przekąskę podano sudżuk i grzanki z bekonem. Na danie główne – piwo. Mało brakowało,a mój potencjalny teść by mnie upił. Po powrocie do mieszkania chodziłem jak kot z pęcherzem.
         Po spożyciu większej ilości alkoholu zacząłem rozumieć nawet więcej niż piąte przez dziesiąte. A tato Saszy mówił dużo i ciekawie: a to o polskich jabłkach, które mimo embarga i tak trafiają do Rosji, tyle że z białoruską albo serbską nalepką, a to o zarobkach lekarzy w Rosji, to znowu o polityce (dowiedziałem się, że w przeciwieństwie do Polski nie jest to temat do rozmów przy rodzinnym stole), i o historii, i o podróżach (zwłaszcza do Włoch i do Uzbekistanu), i o preferencjach kulinarnych. Mniej o Sowieckam Sojuzie, ale toże.
         Fantastyczny męski wieczór mi Wiktor Władimirowicz zgotował. Tak mi wstyd za mój ubogi rosyjski, bo chciałbym jakoś głębiej wyrazić wdzięczność a potrafię jedynie powiedzieć spasiba.
*
         Na tym gościny nie był koniec. Przed snem był jeszcze czaj, a do tego różne słodkości. Dowiedziałem się dzięki temu, że każdy region w Uzbekistanie produkuje swoją chałwę i jedna bardzo różni się od drugiej. Przykładowo centralna przypomina nugat, a zachodnia raczej szczypę z naszych odpustowych straganów.


Nevinnomyssk, 21-22 lipca 2016 r.

         Życie to niesamowita przygoda, w trakcie której otrzymujemy od losu masę niespodzianek. Prędzej bym się spodziewał, że pojadę w Alpy i zobaczę Mont Blanc, niż że odwiedzę rosyjski Kaukaz i postawię stopę na masywie Elbrusu. A jednak.
         Pobudka o 5.30, szybkie śniadanie, 6.10 – wyjazd. Do podnóża Elbrusu droga długa ale bardzo piękna. Kaukaz surowy i dziki, ale majestatyczny i wspaniały.
         Podtrzymuję wszystko, co napisałem o rosyjskich kierowcach. To jedno akurat, co się mówi w polskich mediach o Rosji, to prawda. Ludzie tu jeżdżą jak na koniach; typowe „kasztany” – jak by to powiedzieli dziennikarze z TVP Rzeszów. W trasie z Nevinnomysska pod Elbrus włączony kierunkowskaz widziałem może ze cztery razy, za to z dziesięć awarii, cztery wypadki i sytuacji podbramkowych kilka.
         Białych niedźwiedzi tu oczywiście niet (pierwszego w ogóle niedźwiedzia w Rosji zobaczyłem dzisiaj na afiszu), ale za to krów ocień mnoga. Nie trzeba jechać do Indii – tu też (czego bym się w życiu nie spodziewał) krowy chodzą samopas i to całymi stadami. Niejeden raz trzeba było zwalniać do zera, bo na górskiej serpentynie rozłożyło się bydlę na środku drogi.
         Miasteczka w Kabardo-Bałkarii muzułmańskie. Domy ubogie, ale za to bramy wjazdowe takie, że niejedna ambasada by mogła pozazdrościć. Na większości domów małe wieżyczki z półksiężycem lub gwiazdą. Z miejscowości mijanych po drodze oryginalną nazwą wyróżniała się Psynadacha, ale największe wrażenie robił Tyrdauz (Trudołaz?) – na wpół wymarłe miasto przy zamkniętej kopalni. Ja Czarnobyla nie widział, ale towarzystwo mówiło, że wygląda prawie jak Czarnobyl. Trasę przyozdabiały wielkie bilbordy z uśmiechniętym Putinem w ciemnych okularach.
*
         W sumie to nawet nie wiem, od czego zacząć opis wyprawy na Elbrus. Może i nie powinienem się odzywać, bo wjechać na górę kolejką to żaden powód do dumy. Oczywiście nie na samą górę, bo wagoniki dojeżdżają tylko na Górę Baszy – punkt masywu na wysokości 3800 metrów. Tak czy siak, Mały Azał, z którego wychodzi się na trasę, i tak leży wyżej niż większość szczytów w Tatrach.
Po drugie, może i nie powinienem się odzywać, bo to, co się widzi na trasie, po prostu odbiera mowę. Tylko stać i podziwiać, jaki piękny świat. Wot, górka w tle. Za górką już Gruzja. Tylko, że górka ma z cztery kilometry wysokości.
Z Małego Azału Elbrusu nie widać, bo leży pod kątem. Z Wielkiego Azału też nie widać. To samo ze stanicy Mir na trzech i pół kilometrach wysokości. My Elbrusu ani z Góry Baszy nie widzieliśmy, ale to dlatego, że jego w ogóle rzadko widać. Dziewuszka w schronisku powiedziała, że od dwu tygodni się nie pokazał, bo siedzi w chmurach, i że w ogóle rzadko kto może go zobaczyć nawet przy ładnej pogodzie. Widzieć wierszynę to nieprawdopodobne szczęście.
I cóż, jesteś na tych trzech osiemset i zamiast przemyśleć życie, zadumać się nad tym, jak maleńki jest człowiek w obliczu natury i całego wszechświata, robisz sobie zdjęcie w koszulce UR tylko po to, aby móc je wrzucić na Facebooka i opatrzyć złośliwym komentarzem.
Na dumanie o życiu specjalnie nie było czasu, należało się zatem skupić na podziwianiu. A podziwiać było co. Poddasze Europy. Boże, jak tu pięknie!
W schronisku na tym poddaszu zjedliśmy jeszcze obiad, a potem już kolejką na dół, drobne zakupy na kramach z pamiątkami i powrót do domu. Pogoda nieco się zepsuła, ale dojechaliśmy szczęśliwie.
Cudowna wycieczka. Nie ma słów, żeby wyrazić moją wdzięczność dla rodziców Saszy za to, że tak ciepło mnie przyjęli. Naprawdę nie ma słów.
*
         A co dziś? Ano, żenściny wyszły gdzieś razem, a mnie Wiktor Władimirowicz zabrał do Stawropola. Nie rozumiem, dlaczego tato Saszy i Jura mnie wyśmiali, gdy powiedziałem, że Stawropol krasiwy. Dopiero potem dowiedziałem się, że to taki specyficzny kompleks u Rosjan, którzy uważają, że krasiwa to może być Moskwa albo Petersburg, a prowincjonalne miasta to już niekoniecznie. A przecież Stawropol nie ustępuje w niczym zachodnim miastom i jest naprawdę bardzo ładny. Przepiękny budynek muzeum, wdzięczny urząd gubernatora i zadbane pomniki Lenina. Kolumna z aniołem akurat w remoncie.
         Tato Saszy miał w Stawropolu upatrzony pub z piwami świata i tam też mieliśmy się udać. Jakież było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy lokal zamknięty. Do tej pory nie wiadomo, czemu było nieczynne. Ciocia Wika, której akurat tato Saszy użalił się na całą sytuację, zadzwoniła nawet na gorącą linię do Moskwy i nic nie wskórała. Nikt nie potrafił jej wyjaśnić, dlaczego lokal jest nieczynny.
Nic to, zrobiliśmy kółko po mieście i poszliśmy na obiad. Wiktor Władimirowicz zabrał mnie do gruzińskiej restauracji Сациви. Żarcia było ocień mnoga – na przystawkę takie paszteciki warzywne i bakłażany nadziewane, a do tego kieliszek czaczy (mocna w cholerę, na kieliszku się skończyło), potem zupa (ja jadłem charciu,a tato Saszy okruszku) i chaczapuri, na danie główne zaś baranina z kartoszkami i cebulą podawana na skwierczącej jeszcze patelni. Do tego woda, piwo, ogórce, kawa i trzy rodzaje chleba. Nie da rady przejeść wszystkiego. Po wyjściu z lokalu miałem brzuch wielki jak Ermitaż.
         Pierwszy raz jechałem wołgą. Wprawdzie nie czarną, tylko srebrną, ale wystarczyło, żeby przekonać się, że jazda autem, którym kiedyś straszyło się dzieci, wcale nie taka straszna.
         Powrót do Nevinnomysska. Zdarzały się odcinki na trasie, że jak okiem sięgnąć, widać było tylko ogromne połacie terenu i żadnej cywilizacji. A zaraz potem wjeżdżało się w wioseczki typu Borsukowskaja, Ciemnolesy. Jak można się było spodziewać, moją uwagę najbardziej przykuło sioło o nazwie Polskij. Wiktor Władimirowicz wytłumaczył mi, że to prawdopodobnie osada założona przez XIX-wiecznych zesłańców. Polaków tam teraz nie uświadczysz, ale dziady, pradziady miejscowych najpewniej pochodzili z Polski.
         Wróciliśmy do Nevinnomysska. Oksana Nikołajewna telefonowała, żeby wziąć jeszcze chleb, więc my paszli w magazin za pakupkami. W całym hipermarkecie Karuzel była zaledwie jedna pusta półka. To tę zapewne filmowali nasi dziennikarze dla ukazania skutków embarga w Rosji. Poza tym wszystko jest. Powiem nadto: niektórych towarów jest nawet o wiele, wiele więcej niż na Zachodzie. Samych krewetek cała lodówka, podczas gdy u nas jesteś wyjątkowym szczęściarzem, znajdując więcej niż kilka paczek średniej jakości.
         Wracamy do mieszkania. Wiktor Władimirowicz pokazuje mi urząd, w którym rejestrował mnie jako tymczasowego lokatora. Urząd nosi banalną nazwę Moje Dokumenty i można w nim załatwić absolutnie każdą papierologię. Kolejny dowód na to, że pod niektórymi względami Rosja wyprzedza Zachód. Ile by to ułatwiło w naszym kraju! Tata byłby wniebowzięty.
         U Gruzinów najadłem się tak, że po powrocie już niczego nie mogłem tknąć, więc kolację jedliśmy już całkiem późno. Zanim to nastąpiło, wybraliśmy się jeszcze we czwórkę na spacer po mieście. Bulwary nad Kubaniem bardzo ładne. Nie mogę pojąć tego kompleksu prowincji u Rosjan.
         Tak się rozgadaliśmy z Saszą na temat imion i pytała mnie, jak to możliwe, że w Polsce daje się dziewczynkom na imię Jagoda. A toż to i w Rosji mają swoje Kaliny, a na Ukrainie nawet Czereśnie, i dobra jest.
         Czwarty dzień pobytu w Rosji i dopiero dziś spróbowałem rosyjskiej kuchni. Na zakusku do piwa były suszone rybki, a na kolację pielmienie z łososiem. Tuda krasnej ryby mnoga, nie to co u nas, gdzie łososia sprzedają w gramach na kanapki, a za cenę jednego płata student może żyć przez tydzień.
         Zagryzamy to wszystko kabaczkiem w sosie czosnkowym, a w TV podają, że w Monachium zamach. Strzelanina w centrum handlowym, dziewięć osób nie żyje, możliwe że będzie więcej ofiar śmiertelnych, bo kilkoro ludzi trafiło do szpitala w ciężkim stanie. Ogółem to nikt nie wie, kto to zrobił i dlaczego. A mi w Polsce mówili: „Nie jedź do Rosji, bo tam niebezpiecznie”.
         Teraz w kaukaskim rejonie spokojnie, ale tato Saszy opowiadał, że w latach dziewięćdziesiątych nawet tutaj, w Nevinnomyssku, porwano autobus z ludźmi dla okupu. Taki mieli wtedy ci wszyscy „górale” sposób na zarobek – porywać Rosjan i wymieniać na dolary. I dziwić się miejscowym, że Putina mają za gieroja, skoro wpompował mnóstwo kasy w ten region i dał ludziom pracę.


Nevinnomyssk, 23 lipca 2016 r.

         Za nami spokojny dzień spędzony na miejscu. Byli my za pakupkami w centrum handlowym. Już się dowiedziałem, że Rosjanie z zasady nie kupują nigdy z drugiej ręki, dlatego też i second-handy u nich niezbyt popularne.
         A ile formalności z zakupem takiego na przykład telefonu,to głowa mała. Wystarczy wspomnieć, że w Rosji nie możesz sobie ot tak kupić startera – każdy numer jest personalnie rejestrowany[1]. Za usługi dodatkowe oczywiście trzeba zapłacić.
*
Ciocia Wika ma kotkę, która wabi się Nora. Ktoś wyrzucił zwierzaka na ulicę, a ciocia Wika go przygarnęła. Poprzedni właściciel pozbył się kotki zapewne dlatego, że choruje na kocie porażenie mózgowe. Skutkiem tego chodzi jak żołnierz na paradzie dziewiątego maja i zdarza jej się nie trafić w drzwi. Mimo to wszyscy ją uwielbiają i sądzą, że jest urocza.
Pojechałem do Rosji, a specjałów różnych kuchni świata popróbowałem już tyle, jak gdybym pół świata zwiedził. U cioci Wiki na stole: baklawa (turecka), dziki czosnek vel czeremsza (czeczeński), orzechy w syropie (greckie), do tego szarlotka, ziołowy czaj, lody, zupa grzybowa, panierowane orzeszki na słodko (bałkarskie), ciasto migdałowe i król stołu – melon. Po raz pierwszy jadłem melona. O matko, jakie to dobre!
Najadłem się może nie tak, jak wczoraj u Gruzinów, ale też dość. Celowo zostawiłem sobie trochę miejsca, bo wiedziałem, że w domu czeka już Wiktor Władimirowicz z kolacją. Podano krasną rybę, uzbecki makaron z warzywami i, uwaga, świńskie uszy.
I skorojuż tak cały dzień dzisiaj gadam tylko o żarciu, to zapomniałem napisać, że na śniadanie był kawior i tarta z sardynkami, a wczoraj do kolacji dano mi jeszcze na spróbowanie dwa sorty koniaku praskowiejskiego. Pierwszy miał piękny aromat, ale drugi był za to słodszy i mocniejszy. Potem Wiktor Władimirowicz wyjaśnił mi, że w pierwszym kieliszku był ten butelkowany, co idzie na cały świat, zaś w drugim – domowej roboty, od Praskowiejszczan.
Cóż za raj tutaj dla każdego, kto lubi sobie podjeść i wypić! W niebie nie będzie mi lepiej niż u Rosjan za stołem.


Nevinnomyssk, 24 lipca 2016 r.

         Ostatni pełny dzień z rodziną Saszy. Wybraliśmy się dzisiaj do Karaczajo-Czerkiesji nad Miodowe Wodospady, a potem do Kisłowodska. Rano pogoda była przepiękna – na niebie ni jednej chmurki i z trasy było widać Elbrus. Co to jest za ogromne bydlę, że wokół same wysokie wierszyny,a tylko jego widać z tak daleka.
Odsłonił nam się Elbrus – znaczy się, będziemy mieli szczęście. Ja i tak już jestem wyjątkowym szczęściarzem, bo postawiłem stopę tam, gdzie od dawna nie było już żadnego turysty z Zachodu, a może i nie widziano Polaka. Co bowiem mogłoby pchnąć naszych do zapuszczania się w ostępy Karaczajo-Czerkiesji, dzikiej ziemi bisurmanów?
A ja tuda był i smotrił Miodowe Wodospady. Nazwa wzięła się stąd, że dawniej, między skałami pszczoły miały swoje gniazda i kiedy wody przybierało, z dziur wypływała słodka woda. Wot, legenda.
Trochę pobłądziliśmy w drodze, ale dzięki temu miałem okazję zobaczyć większy kawałek Karaczajo-Czerkiesji. Ot, krowy na drodze, straganów z melonami i arbuzami ocień mnoga, meczety co kilometr, wielkie bramy i trzymetrowe ogrodzenia. Pytam Saszy, po co im tak wysokie płoty, a ona mi na to, że dla obrony przed złodziejami i wzrokiem zawistnych sąsiadów.
– To oni tutaj mają złodziei i zawistnych sąsiadów? – zdziwiłem się. – A ja myślałem, że islam to religia pokoju.
Miodowe Wodospady przecudne. Coś na kształt naszych siklaw, ale turystów o niebo więcej. Oczywiście rosyjskojęzycznych.
Wodospady swoją drogą, ale krajobrazy po prostu zwalają z nóg. Jak Shire u hobbitów.
Przy wjeździe stoją Karaczajki i zza swoich kramików wołają: „Ciak ciak warenje do mnie rebiata papróbować ciak ciaku warenji!”[2]. Poczułem się zupełnie jak u nas na bazarze, gdzie miejscowe businesswoman krzyczą: „Majtki majteczki damskie męskie super promocja dla dzieci i dla ludzi wszystko po pięć złoty!”
Następny w kolejce do zobaczenia był Kisłowodsk – jeden z czterech leżących obok siebie kurortów (pozostałe to Piatigorsk, Essetuki i Żelaznowodsk). Jak to powiedziała Sasza: „takie rosyjskie Baden-Baden”.
I rzeczywiście, nasze Ciechocinki to się mogą schować. W Kisłowodsku jest przepiękna promenada z filharmonią po sąsiedzku, pijalnia wód mineralnych (dokładnie nad źródłem Narzana) i ogromny park rekreacyjny o powierzchni 2000 ha – jeden z największych w Europie.
Na początek poszliśmy popróbować wody. Klasyczna zimna smakuje zupełnie jak butelkowany Narzan, tylko że jest mniej gazowana. A z ciepłych wód to dolomitowa taka sobie, a sulfatnyj Narzan już bardzo trąca żelazem, ale ponoć zdrowa na nerki. […] 
Idziemy do parku. Tam Lermontow na postumencie, razem ze swoim demonem, kolejny Lenin i inne cuda-wianki. Na górce aleja róż – nie potrafię powiedzieć, ile gatunków. Niestety, tego roku był nieurodzaj. Róż jest mało i rzadko posadzone. Tato Saszy mówi, że za komuny było lepiej.
Między różanymi klombami Sasza tłumaczy mi zawiłości wojny czeczeńskiej. Okazuje się, że Czeczeni wcale nie tacy święci i pokrzywdzeni, jak to ich pokazują. Nie powtarzałbym tego, gdyby nie fakt, że tato Saszy widział w swoich szpitalach Rosjan wracających z czeczeńskiej niewoli. I nie był to wesoły widok. […]
Zaszliśmy na obiad do restorana. Lokal nazywał się Stary Park. Rodzice Saszy jadają w nim zawsze, ilekroć tylko przyjadą do Kisłowodska. A przyjeżdżają tutaj regularnie od jakichś dwudziestu lat. I jak twierdzi Wiktor Władimirowicz, przez ten czas tutejsza kuchnia nie zepsuła się ani trochę.
Żarcia znów ocień mnoga. Ormiański harawac (sałatka z grillowanych warzyw), azerskie kutaby (to to samo, co gruzińskie chaczapuri i bałkarski chycin, tylko śmieszniej się nazywa), grillowane kartoszki, szaszłyk z baraniny, szaszłyk z wieprzowiny i szaszłyk z kuricy.
Ponoć baraninę trzeba umieć przyrządzić. Ta była doskonała. Gdyby zamiast mnie siedział przy stole Food Emperor, z pewnością krzyknąłby: „O K***A, JAKIE TO JEST DOBRE!” Poza tym warto też odnotować mój zachwyt harawacem, bo nieczęsto się zdarza, żeby tak mi posmakowała zielenina. Może dlatego, że to badyle z grilla. […]
*
         Ostatnia noc w Nevinnomyssku, pożegnalna kolacja. Przyjechała ciocia Wika z Sierożą i swoim synem Kiryłem. Na stole dosłownie wszystko – od krewetek tygrysich po świńskie uszy. Pijemy araspiel – armeński koniak – i piwo.
         Sasza się śmiała ze mnie, gdy pytałem, czy można dostać magnesy na lodówkę z Nevinnomysskiem, bo sądziła, że na rosyjskiej prowincji nie ma takich gadżetów. A ciocia Wika się nie śmiała, tylko wystarała sięo takie na prezent dla mnie. […]
         Na koniec zapytano mnie, jak mi się podobało te kilka dni spędzonych tutaj z nimi. Odpowiedziałem szczerze:
– Mnie w Polsce mówili: „Nie jedź, po co będziesz tam jechał. Za Sowieckiego Sojuza to była drużba, a teraz tam Polaków nie lubią. A ja przyjechał i przekonał się, że teraz to większa drużba jak za Sowieckiego Sojuza”.


Moskwa, 25 lipca 2016 r.

         Dochodzi już szósta godzina spędzona w Moskwie. Teoretycznie, bo praktycznie to płaszczymy dupy na lotnisku i nawet nie widzieliśmy miasta. Z Domodiedowa do centrum jedzie się jakieś dwie godziny (wariant optymistyczny bez korków), więc jechać tylko po to, żeby zaraz wracać, byłoby bez sensu. A z góry też Moskwy nie zdołałem zobaczyć, bo akurat przed samym lądowaniem mi się przysnęło.
Lot z S7 – mój drugi w życiu – chyba przyjemniejszy niż pierwszy. Śpiącym stewardessy przynosiły kocyki – mnie nie zdążyły, bo zasnąłem przed samym lądowaniem, jak wyżej. Tym razem, gdy samolot dotknął kołami ziemi, tylko kilka osób zaklaskało. W Mineralnych Wodach bił brawo prawie cały pokład. Aż się zdziwiłem, bo myślałem, że to tylko u Polaków tak.
Na lotnisku terroryzm cenowy. Sto pięćdziesiąt rubli za butelkę wody 0,6 l. Siedzimy więc w Kroszku Kartoszku – jedynym lokalu w aeroporcie, gdzie za trzysta rubli można zjeść skromny obiad, a nie maleńką kanapkę. Ale już czas się ruszyć. Za dziesięć minut startuje odprawa. Wracamy do Petersburga.
*
         Wot, i wróciliśmy. Podróż z S7 bajeczna – lecisz nieco ponad godzinę, a bułę i czaj dają i tak. Po lewej noc czarna jak smoła, a po prawej kolorowe zorze. Spać i tak nie ma sensu, więc można sobie chociaż pooglądać.
         Nie wiem, czy to kwestia późnej godziny i zmęczenia, czy może po prawie tygodniowym pobycie u rodziców Saszy znudziło mi się bycie grzecznym, ale co mnie ludzie zaczęli w samolocie wkurzać, to głowa mała.
         Wchodzimy do samolotu, zajmujemy miejsca, chcę włożyć bagaż podręczny na półkę. Nie można, bo nasza półka jest już zapełniona torbami pasażerów siedzących za nami. Ich półka z kolei jest pusta. Nie wiem, co tacy ludzie sobie myślą; chyba zależy im na tym, żeby w razie katastrofy ich bagaż komuś innemu na łeb spadł. Nie mam pojęcia.
         Druga mądra – siedzi kobyła z nami w rzędzie, przy oknie. Napieprza selfaje – dobra, pół to biedy. Startujemy. Moskwa nocą z lotu ptaka – niebywała rzecz. Ale nie można sobie zobaczyć, bo wsadziła, pinda jedna, cały ten swój koński łeb do okna i robi zdjęcia durnym smartfonem. Rozumiem jedno, dwa, nawet trzy zrobić, ale napierdzielać foty aż do momentu wlotu w chmury, żeby nikt inny nie mógł widoczkami się zachwycić? Serio?
Uf, dobrze, żejuż wylądowaliśmy. Złość ze mnie zejdzie, to może nawet usnę. Tak jak Sasza i dziesiątki innych podróżnych w poczekalni na dziwnie cichym, w porównaniu do sytuacji za dnia, lotnisku Pułkowo.
*
         A jak wyglądał ostatni dzień w Nevinnomyssku? Na śniadanie jajecznica, kawior, kawa, migdałowe ciasteczka z Kisłowodska i warenje, jakiego wcześniej nie próbowałem – wiśniowe, ale nie na spirytusie, tylko na rumie. […]
         Za całą gościnność, jakiej nie sposób wyrazić słowami – przynajmniej w moim skromnym rosyjskim na poziomie A½ – sprawiłem gospodarzom chociaż po drobnym upominku. Oni byli mi radzi, ja byłem im rad i w końcu byliśmy sobie radzi wszyscy. Ale czas gonił. A trzeba było jeszcze, wedle starego rosyjskiego obyczaju, pomilczeć chwilę przed podróżą. Nu, pojechalim.
         Aeroport w Stawropolu maleńki jak na 400 tys. mieszkańców. To Rzeszów, choć mniejszy, lotnisko ma o wiele większe. Na dziś ze Stawropola zapowiedziano loty tylko w dwu kierunkach – do Moskwy i do Stambułu.
I to wszystko. Odprawiamy się przed piętnastą, żegnamy rodziców Saszy (cały czas mam wrażenie, że nie podziękowałem dostatecznie głęboko – mam jednak nadzieję, że gospodarze zrozumieją, iż to nie ze złej woli, ale z niedostatków językowych), chwilę siedzimy w poczekalni, a potem już tylko do samolotu i w drogę.
Koniec historii, czekamy, aż otworzą metro.


Sankt Petersburg, 26 lipca 2016 r.

         Mija pierwszy pełny dzień w Petersburgu. Mija, choć jeszcze się nie kończy, bo o północy wychodzimy na miasto zobaczyć uroczyste zwodzenie mostów.
         Nigdy w życiu nie widziałem zwodzonego mostu, a co dopiero jego otwarcia. Kolejny pierwszy raz w Rosji.
*
         A teraz już widziałem i muszę przyznać, że naprawdę robi wrażenie. Mało tego, że most pałacowy się otwierał, to jeszcze go rzęsiście iluminowano, a z głośników grzmiały walce rosyjskich kompozytorów. Ludu nad Newą, jakby ul się wyroił. Godzina oczekiwania na dziesięciominutowy spektakl, ale taki, którego nie ma nigdzie indziej na świecie.
*
Tymczasem leżę już sobie na wielkim, wygodnym łóżku w hotelu Troitsky. Pokój nieduży i skromny, ze wspólną kuchnią i łazienką na korytarzu, ale za tę cenę nic lepszego w samym centrum Petersburga byśmy nie znaleźli.
Morzy mnie już sen i bolą trochę nogi, bo od samego południa wałęsaliśmy się po mieście. Całe centrum objechaliśmy tramwajem wodnym, a resztę starówki złaziliśmy na piechotę. Po raz wtóry zaszedłem do Kazańskiego Soboru. A poza tym to zachodziliśmy i pod Ermitaż, i pod Pałac Inżynierski, i na Pole Marsowe, i pod Striełki, i na ulicę Rubinsteina, i pod Spaski Chram, i pod polskie liceum…


Sankt Petersburg, 27 lipca 2016 r.

         I rzeczywiście zmorzył mnie sen, bo po prawdzie to nawet nie całodzienne łażenie mnie tak zmęczyło, co nieprzespana noc na lotnisku. Wylądowaliśmy w Pułkowie przed trzecią rano, a ktoś musiał czuwać, żeby ktoś inny mógł spać. W hotelu byliśmy dopiero przed ósmą.
         I co jeszcze o Petersburgu miałem wczoraj napisać? Metropolia – jakiej w życiu nie widziałem, ogromna i piękna. Podczas tej wycieczki tramwajem wodnym właściwie nie wiedziałem, czy słuchać przewodnika, czy oglądać miasto. Do zobaczenia tutaj jest tyle wspaniałości, że na niczym nie mogę się skupić, bo co spojrzę w prawo na jakiś pałac, to zaraz mi z lewej jakiś teatr albo cerkiew wyskakuje.
         Klimat duszny i wilgotny. Pocę się jak świnia tak w dzień, jak i w nocy.
*
         Dziś zrobiliśmy sobie małą ekskursję. Pierwszą z trzech światowej klasy atrakcji turystycznych w Petersburgu, jakie zaplanowałem sobie do zobaczenia jeszcze kilka lat temu, gdy dopiero kiełkował mi w głowie pomysł na wypad do Rosji, mogę już podkreślić zielonym kolorem. Spędziliśmy bowiem kawał dnia w Peterhofie.
         Cóż mogę powiedzieć? Na obrazku w atlasie najpiękniejszych zabytków Europy wszystko takie maleńkie, a tu stajesz przed pałacem i fontanną Samsona i się okazuje, że to taki kolos, iż jedyne, co przychodzi do głowy, to niezbyt cenzuralne słowa o rozmachu wygłoszone przez bohatera jednej z polskich komedii, w którego wcielał się Janusz Rewiński. Wielkie i piękne. Do fontann jakoś nigdy nie miałem szczególnego zamiłowania, ale tej nie można przeoczyć. […]
         I teraz zrobię bardzo brzydką rzecz, bo powiem, że ze wszystkiego, co było w Peterhofie, podobał mi się najbardziej nie pałac, nie fontanna z Samsonem, nie fontanna „chińska”, nie „szachmaty” i „Piramida”, nawet nie Ogród Aleksandryjski, ale wybrzeże Zatoki Fińskiej z widokiem na Skandynawię w oddali. Siedzisz na nadmorskiej skale, mewy wrzeszczą, miły chłód bije od wody, a ty masz świadomość, że te kominy i domki tam w tle to już Finlandia. I te statki z banderami, i łodzie, i molo, ba, nawet turyści dodają temu miejscu uroku. Mógłbym tam siedzieć cały dzień. […]
*
         Pociąg z Peterhofu do Petersburga. Na każdej stacji wsiada inny komediant i rozpoczyna swoją podróż po wagonach – czy to uliczny grajek, czy gazeciarz, czy kobieta sprzedająca okładki na paszporty. To zrozumiałe, każdy chce zarobić.
         Już w Peterhofie wsiada do wagonu uliczny sprzedawca książek. Na stanie ma dwie torby bazarowe pełne różnych pozycji – żadnych staroci, same nówki. Mówię do Saszy, że gdyby u nas ktoś wsiadł do pociągu albo do metra z książkami, to nic by nie sprzedał. A tutaj? Chwilę później zgłaszają się pierwsi zainteresowani atlasem floty radzieckiej i poezją Omara Chajjama. Gdzie u nas do czegoś takiego?
         Sasza wytłumaczyła mi nawet, że Moskwiczanie zachowaliby się podobnie jak Polacy, ale Petersburżanie uchodzą za ludzi wysokiej kultury i bardziej są skłonni do tego typu wydatków.



Sankt Petersburg, 28-29 lipca 2016 r.

         Kończy się wielka przygoda. Pół godziny temu autokar ruszył w kierunku estońskiej granicy. […]
*
         Tymczasem jednak Petersburga i okolic ciąg dalszy. Stacja Tsarskoje Selo, Dworiec. Miasteczko Puszkin.
         Do czasu wizyty w Carskim Siole najdłuższa kolejka, w jakiej stałem, to była chyba ta w Warszawie, na eliminacjach do Jednego z dziesięciu. Teraz wszystko się zmieniło. Na wejście do Pałacu Jekateryńskiego czekaliśmy dwie godziny i czterdzieści minut. W czasie, gdy jedno stało w kolejce, drugie szło zwiedzać park, robić zdjęcia, szukać kiosku z lodami itp. W ten sposób każde z nas po trzy razy obeszło cały kompleks pałacowych ogrodów.
         To właśnie w kolejce do pałacu zrozumiałem, że Rosjanie mogą mieć więcej powodów, by nie znosić Chińczyków, niż tylko ten, że podjadają im psy. [To prawda!] Chińczycy w Carskim Siole poruszali się małymi grupami (mniej więcej po sto osób), byli bardzo głośni i, co najgorsze dla Polaka, bezczelnie wpychali się w kolejkę. Już na moment przed bramką wryło się przed nas siedmioro Chińczyków, którzy do tej pory stali za nami. Przywołała ich do porządku dopiero towarzysząca im Rosjanka, która akurat wcześniej musiała gdzieś się oddalić. Jak się okazało, była to wykładowczyni uniwersytecka, która zabrała do pałacu swojego chińskiego kolegę z pracy, również profesora, oraz jego rodzinę. […]
         Co o Carskim Siole powiem? Czuję pewien niedosyt, wydawcy albumu o najpiękniejszych zabytkach Europy nie o wszystkim mi powiedzieli. Prawie trzy godziny czekania – pięćdziesiąt minut zwiedzania. Jako turysta widzisz raptem może z dziesięć sal na piętrze, z czego Bursztynową Komnatę (a właściwie jej kopię) nie dłużej niż przez trzy minuty. Carskiego kibla, umywalni oraz sypialni nie zobaczysz. Osobistych drobiazgów po carach niet, pamiątek w ogóle mało – zresztą nie ma co się dziwić, Niemcy wszystko rozbili w pył podczas wojny. Suweniry w sklepiku bajeczne, ale nawet gdyby mnie było na nie stać, to i tak pewnie nie przewiózłbym ich przez granicę (bursztynowe cuda, jaja Faberge etc.). Za to w ogrodach wypiłem najdroższą colę w życiu – 215 rubli za ćwiartkę.
         Podsumowując wycieczkę do Carskiego Sioła, powiem, że w ogóle wystrój przepiękny, złoto aż kapie, ale trochę to… przereklamowane. Trzeba było posłuchać znajomych Rosjan i pójść do Ermitażu.
*
         Marszrutka z Puszkina zapchana do granic możliwości, bo kierowca o fizjonomii Egipcjanina zabierał wszystkich po drodze z tą samą śpiewką: „Dawaj, dawaj, na następnym przystanku trzy osoby wysiadają”. Nu, zapchana, ale jechała szybko. […]
         Kolejny z moich pierwszych razów w Rosji. Tym razem to ja wyciągnąłem Saszę na balet do Aleksandryjskiego Teatru przy Newskim. I to na Jezioro Łabędzie. Demonstracyjnie ignorując pomnik carycy Katarzyny II przed budynkiem teatru, dałem się zaprowadzić do naszej loży. Bilety w najwyższych rzędach po tysiąc rubli – za dziewięć razy tyle można wykupić miejsce w loży imperatorskiej.
Może dwa zdania o samym balecie. Widowisko przepiękne; jak te baleriny muszą być wygimnastykowane, żeby odstawić coś takiego? Ot, taki choćby Taniec Łabędzi…Weź to, człowieku, zatańcz. A to, co robiła Królowa Łabędzi, to ludzkie pojęcie przechodzi. Dodałbym jeszcze coś od siebie, ale jestem kompletnym dyletantem, jeśli chodzi o balet. Chciałem pójść na Lebiedine Oziero z czystej ciekawości i nawet nie wiem, jak poszczególne figury się nazywają. Pochwaliłbym łabędzie za chodzenie na palcach, ale dla mnie to będzie wciąż chodzenie na palcach, a nie jakiś profesjonalny termin (koniecznie z włoskiego).
Żeby jednak polskim zwyczajem trochę ponarzekać, a i po prostu być szczerym, dopowiem, że sztuka jakkolwiek piękna, była ciut za długa. Może to po prostu efekt męczącego dnia w Carskim Siole, ale nie obraziłbym się, gdyby reżyser wyciął np. sceny dworskie. Jednak balet jako taki serdecznie polecam.
*
         Nadszedł ostatni dzień pobytu w Petersburgu i w samej Rosji także. Dzień wyjazdu przywitał nas deszczem. Nawet niebo płakało nad moim kończącym się urlopem.
         Dziś Sasza pokazywała mi nieformalny Petersburg: sklepy muzyczne (m.in. słynny w całej Europie Castle of Rock), kawiarnie, klubiki i lofty, m.in. ten, w którym sama ongiś pracowała jako recepcjonistka w hostelu.
         Starą fabrykę przerobili na hipsterskie centrum handlowe. W tychże sklepach rzeczywiście szwarc, mydło i powidło. Kosmetyki z błota na jednej półce z obiektywami do aparatów, koszulki z Majakowskim obok plecaków Vansa – ogółem to chokery, muchy z drewna i latte z imbirem. Gdyby nie to, że lało na zewnątrz, pewnie bym w tych etażach nie wysiedział.
         Ostatnie pakupki – wódka i kanfiety, ostatnia kolacja w Tieremoku, ostatnie spojrzenie na Newę. Na zakończenie wycieczki zaszliśmy jeszcze do domu towarowego Jelisiejewów zobaczyć te wszystkie najbardziej wyborowe z delikatesów. Ludzi – ocień mnoga. Większość zapewne przyszła tak jak my tylko pooglądać, ale niektórzy coś kupują. Choćby tylko kawę droższą niż na Domodiedowie. Super promocja – pasztet z gęsich wątróbek za 4200 rubli. Zapewne tak wygląda ów rosyjski kryzys.
         Ach, zapomniałbym. Sasza zabrała mnie pod Konsulat Generalny RP. Żeby było śmieszniej, placówka dyplomatyczna Rzeczpospolitej mieści się przy ulicy Piątej Sowieckiej. Chichot historii.
Ledwie zdążyłem zrobić sobie zdjęcie z mosiężną tabliczką informującą, co znajduje się w budynku, zaraz zjawił się portier w mundurze i pytał,szto my diełajem. Natychmiast się jednak uspokoił, gdy usłyszał, że jestem obywatelem RP. A ja nie wiem, co sobie myślałem i tak z głupa, zapominając, że w końcu rozmawiam z pracownikiem konsulatu, zapytałem, czy nie znalazłaby się tutaj jakaś robota dla Polaka. „Konferansjer” wcale się nie rozgniewał, wręcz przeciwnie – życzliwie odpowiedział, że jakaś praca na pewno by się znalazła. Na pytanie, jakie są oczekiwania wobec potencjalnego pracownika, odrzekł, że on się na tym nie zna i musiałbym się umówić na spotkanie z kimś z HR. Więcej się nie dowiedziałem, bo ktoś ze środka zawołał odźwiernego i nasz rozmówca się zmył.
*
         I cóż… Ostatnie chwile na Dworcu Bałtyckim. Za rubelki, które mi jeszcze zostały, kupiłem Saszy cwieta. Ot, taki skromny podarek. Bo przecież jest za co dziękować – gdyby jej rodzice mnie nie ugościli, a ona sama nie zabrała do Petersburga, to sam bym tu niewiele nadziałał. I teraz, choć muszę już wracać i do Polski, i do obowiązków, mogę powiedzieć, że miałem niesamowicie udany urlop. Nie licząc dzisiejszego dnia – pogoda była jak z bajki, jedzonko przepyszne, ludzie niezwykle sympatyczni, widoki przepiękne. […]


Warszawa, 30 lipca 2016 r.

         I tak wielka wyprawa pod hasłem „Rosja 2016” dobiegła końca. Wjazd na teren Unii przebiegł nadzwyczaj sprawnie. Najgorsze, co mnie spotkało po rosyjskiej stronie granicy, to niemiłosiernie tnące po nogach komary. […]
         Dwadzieścia minut postoju w Narwie. Małe, gęsto upstrzone zielenią miasto. Jedziemy dalej. Do przystanku w Tartu spałem, potem już jakoś nie mogłem zasnąć, więc na lux-expressowym tablecie oglądałem Przebudzenie mocy po rosyjsku.
         Kolejny przystanek w Rydze. Kupiłem sobie napoje na drogę i sześć miniaturek ryskiego balsamu. Będzie kilka na prezent. Całą drogę z Rygi do Wilna przespałem.
W Wilnie przesiadka. Zanim to nastąpiło, trzy godziny przerwy. Dobrze, że przystanek obok centrum handlowego – było gdzie zabić czas. Kupiłem sobie suchy prowiant na drogę i poszedłem na obiad. […] Patrząc na ceny, wcale się nie dziwię, że Litwini teraz masowo przyjeżdżają do nas na zakupy. Zachciało im się eurowaluty.
Na przystanku zaczepił mnie jakiś Anglik i zapytał, skąd jestem. Gdy odparłem, że from Poland, pochwalił się swoją znajomością polszczyzny mówiąc: „zajebiszczie”.
Ruszamy. Kolejny przystanek w Kownie. Nad Niemnem grzmi i leje.
Choć nikt się tego nie spodziewał, prawdziwy cyrk zaczyna się na polskiej granicy. Z powodu Światowych Dni Młodzieży służby postawione są w stan najwyższej gotowości. Straż graniczna czujna jak nigdy – sprawdzają paszporty z natychmiastowym skutkiem.
Okazuje się, że mamy na pokładzie Chińczyka z cudzym paszportem. Sami strażnicy się śmieją, że fakt, iż wszyscy Azjaci są do siebie podobni, nie upoważnia typa do posiadania dokumentów 46-latka, kiedy już na pierwszy rzut oka widać, że chłopak ma lat nie więcej niż dwadzieścia. Podjeżdżają trzy „lodówki” SG i zabierają gościa. Zanim to jednak się stanie, stoimy dwie godziny na granicy. Kierowca autobusu dostaje opierdziel, że nie dość dokładnie przyjrzał się pasażerom przy sprawdzaniu paszportów. Jedziemy dalej, ale ze znacznym opóźnieniem i już bez jednego klienta.
Metro Marymont – to moja stacja końcowa. Rozwaliły mi się klapki. Osiemset metrów do hostelu przeszedłem boso.

Krzysztof Socha


[1] Autor jeszcze nie wiedział, że podobne przepisy niedługo potem zaczną obowiązywać w Polsce.
[2] Miejscowe słodycze. Ciak ciak to coś na kształt naszych „szyszek” z ryżu preparowanego i masy kajmakowej. Warenje to rzadki dżem/gęsty syrop.  


1.     Konsulat Generalny RP, Sankt Petersburg

2. Sala balowa w pałacu carów, Carskie Sioło, Puszkin

3. Przykładowy pokoik w pałacu carów, Carskie Sioło, Puszkin

4. Rynek, Ryga

5. Wygląda znajomo? PKiN, Ryga 
6. Lotnisko, SanktPatersburg-Pułkowo 
 
7. Planty, Nevinnomyssk

8. Krajobraz wysokiego Kaukazu 

9. Główny plac miejski przed urzędem gubernatora, Stawropol. W tle Muzeum Państwowe
10. Krajobraz Karaczajo-Czerkiesji, nad Miodowymi Wodospadami

11. Z widokiem na Sobór Matki Boskiej Kazańskiej, Sankt Petersburg

12. Z widokiem na Spaski Chram, Sankt Petersburg

13. Pole Marsowe, Sankt Petersburg

14. Pałac Zimowy/Ermitaż (widok od frontu), Sankt Petersburg

15. Pałac Zimowy/Ermitaż (widok od Newy), Sankt Petersburg

16. Z przykładową fontanną w parku pałacowym, Peterhof

17. Widok z dziedzińca pałacowego - w tle Zatoka Fińska, Peterhof

18. Nad Zatoką Fińską, Peterhof

19. Pałac w Carskim Siole (widok od frontu)

20. Pałac w Carskim Siole (widok od strony parku)

21. Tuż za Nevinnomysskiem - w tle majaczy Elbrus

22. Kisłowodsk, centrum miasta