Warszawa, 17 lipca 2016 r.
Powoli żegnamy się z
Polską. Jeszcze tylko jeden przystanek w Suwałkach i już nas nie ma. Witaj
przygodo, witaj zagranico, witaj Europo Wschodnia!
Właściwie
to wiele się dziś nie wydarzyło. Rano msza, potem pakowanie. Nie wyspałem się,
bolała mnie głowa, na dodatek mama już od śniadania zaczęła ze swoim kruczym
krakaniem: że Rosja to dziki kraj, że mnie zamkną, okradną, zastrzelą etc.
Szczerze mówiąc, to chciałem wyjechać jak najszybciej choćby tylko dlatego,
żeby cała rodzina przestała mi już kwękać za uszami.
Nareszcie
przestali. Pierwsze wrażenia po trasie do Warszawy z firmą Lux Express
nadzwyczaj optymistyczne. Komfort nieporównywalny z Polskim Busem; szerokie
odstępy między siedzeniami, kawa, herbata, woda, no i argument koronny – tablet
przy każdym fotelu. Pod dostatkiem muzyki, filmów, audiobooków i innych rzeczy
uprzyjemniających czas. Tak więc, gdy Ola naparzała w Angry Birds, ja
przeprowadzałem kutatas poszczególnych
playlist. Podróż do stolicy minęła szybko, za Ostrowcem uciąłem sobie zresztą
krótką drzemkę.
Z
Marymontu pojechaliśmy na Centralny i zabiliśmy trzy godziny do przesiadki
w dworcowym McDonaldzie. Potwornie długo czekałem na kanapkę z indykiem.
Najprawdopodobniej niewielu ludzi to zamawia i dołożyłem personelowi roboty.
Zemścili się za to ilością soli we frytkach.
Tak
w ogóle to jeszcze biletomat na Marymoncie nie wydał mi reszty, tylko jakiś
śmieszny talon na trzydzieści groszy, które mogę odebrać w Biurze Obsługi
Klienta na Dworcu Centralnym.
*
Cóż
mogę powiedzieć w ostatnich słowach przed wyjazdem z kraju? Nie boję się, że
mnie zamkną, okradną, zgwałcą, nie boję się (przynajmniej na razie) pierwszej
podróży samolotem, nie boję się niczego, przed czym ostrzegali mnie rodzice i
krewni. Jednego tylko się boję, a właściwie wstydzę – mojego kulawego
rosyjskiego w perspektywie spotkania z rodzicami Oli.
Zamiast
wczoraj w nocy spać, powtarzaliśmy więc rosyjski. Otworzyłem podręcznik
Figarskiego do drugiej klasy szkoły podstawowej na rozdziale „kultura”. Uczyłem
się, jak zamówić dwa bilety na Jezioro
Łabędzie.
Ola
miała kupę śmichu, bo w książce był zamieszczony afisz z zapowiedzią koncertu
polskich grup rockowych w Petersburgu. Zagrać miały Волки, Манам iВиг Цыц.
Cudowne
rzeczy opublikował Figarski w tym podręczniku. Gdzieś pod spodem przewinęła się
Grenada (w oryginale i w przekładzie
Tuwima). Nie było więc już spania. Czytaliśmy razem Różaniec z granatów Pruszyńskiego.
Ryga,
Łotwa, 18 lipca 2016 r.
Już za granicą.
Przejechaliśmy przez dwa kraje i jeszcze dwa nam zostały. Za nami 3/5 całej
trasy. Właśnie ruszamy w drogę do Petersburga. Szkoda, że nie mamy przystanku w
Estonii – Tartu i Narwę zobaczyliśmy jedynie z okien autokaru. Ale od początku.
Trasa
Warszawa–Kowno. Jakaś Chinka przede mną bezceremonialnie opuszcza siedzenie
tak, że rozkłada się wprost na moich nogach. Na próby zwrócenia uwagi, że to
przeszkadza, wpierw udaje sen, a potem jeszcze dyskutuje. Nawet we własnym
kraju człowiek nie może czuć się jak u siebie.
Przed
siódmą rano byliśmy w Kownie. Obdrapany dworzec – za to fascynujący rozkład
jazdy na przystanku komunikacji międzynarodowej. Z Kaunasa można dojechać do wszelakich zakątków Europy: do Śtutgartasa, Leipcigasa, Londonasa czy Ciurichasa, a także do Polski. Najbardziej atrakcyjne wydają się
trasy Varśuva per Balstogę i Krakuva, Katovicai per Lodzę.
Litwa
w ogóle się nie zmieniła od mojej ostatniej wizyty tutaj w 2010 roku. Nadal ta
sama bidusia i czekanie na złoty deszcz. Choć nad Nemunasem jeszcze przyjemne widoki, to sielskie krajobrazy nie
napawają optymizmem.
Trasa
Kowno – Ryga. Pierwsze, o czym chciałbym wspomnieć, to udział w katastrofie
komunikacyjnej. Katastrofą jest to, że niektórych ludzi nie nauczono kultury w
środkach komunikacji. Trzy stanowiska przed nami Litwin, gadający przez telefon
tak głośno, że słychać go było w całym autobusie. Za nami trzy Rosjanki – wcale
nie cichsze. Wjeżdżamy do centrum Rygi, wita nas wieża telewizyjna, a baby na
to, że prawie jak w Paryżu.
Coś z tym Paryżem
jednak było na rzeczy, bo i Ryga, i cała Łotwa, bardzo przypadły mi do gustu. Krajobrazy
podobne do polskich. Jakoś tu tak swojsko, choć na każdym kroku słychać
rosyjski, a z łotewskich napisów rozumiem jeszcze mniej niż ongiś w Budapeszcie
z węgierskich.
Stolica Łotwy urokliwa,
trochę przypomina mi Pragę czeską. Oczywiście przez sześć godzin nie byliśmy w
stanie zobaczyć wszystkiego. Zdążyliśmy jedynie przespacerować się po starówce,
coś wypić i zjeść, kupić pamiątki i rozłożyć się na bulwarach. W mieście mają
przepiękny ratusz, dobre regionalne piwo, cudowne produkty kamieniarskiego
rękodzieła i kawiarnie pełne much. W obrębie Starego Miasta nie
znaleźliśmy niczego z kuchnią łotewską, byliśmy więc zmuszeni skorzystać z
usług speców od kuchni orientalnej (choć jeszcze w nocy na jedną Chinkę
pomstowałem). Trzeba jednak przyznać, że żarcie było zrobione znakomicie. Na wszelki wypadek poprosiłem o widelec, ale
okazało się, że po siedmiu latach przerwy od ostatniego razu nadal potrafię
obsłużyć się pałeczkami. Zapewne w sposób niezgodny z ceremoniałem, ale
jednak. Zupa lepsza, gdy dodać sosu sojowego, świnina z ananasem na słodko –
poezja.
Kajaki i łódeczki
przecinają wodę, bulwary nad Pilsitas Kanals ciche i spokojne. Słonko dogrzewa
wbrew wcześniejszym prognozom. Powietrze czyste i rześkie. Szkoda się zwlekać
z ławki, zwłaszcza że człowiek lekko ociężały po tej wizycie u Chińczyka.
Ale jeśli już spać, to lepiej w autokarze.
Takiego wała! Nie
pośpisz, remont drogi obok Koceni. Mówiłem, że dziwnie tu swojsko i prawie jak
w Polsce.
Nevinnomyssk,
Rosja, 19 lipca 2016 r.
Niby jeden dzień, ale
wrażeń tyle, że nie wiem, czy części zapisków nie zostawię na jutro. Jeszcze
wczoraj wiele się wydarzyło. Ot, choćby jazda przez Estonię – z prawej strony
lasy i jeziora, a z lewej niekończący się zachód słońca. Im dalej na
północ, tym bardziej nie chciało się słońcu zachodzić. Nie skłamię, gdy powiem,
że ostatnie blaski zorzy zgasły dopiero około pierwszej w nocy. Tymczasem o
drugiej dotarliśmy do Narwy, skąd już tylko krok dzielił nas od Iwangorodu. W
niedługi czas potem Rosja stała już dla mnie otworem.
Pogranicznicy
nawet nie kazali bardzo długo na siebie czekać. Historie, jakoby rosyjskie
służby tylko czekały na to, żeby mnie zamknąć, można między bajki o żelaznym волку włożyć. Nikt nie domagał się
łapówek, nikt nie zajrzał do mojego bagażu, pani przodownik nawet nie zapytała
o cel wizyty. Pieczątka, stempel i po sprawie – witamy w Federacji Rosyjskiej.
4.30
rano, Sankt Petersburg, Dworzec Bałtycki. Zrozumiałe, że ze względu na
barbarzyńską porę niewielu turystów się tu kręci. Moja polszczyzna jest więc
rozpoznawalna. Wbrew obawom krewnych, żaden ze strażników nie próbuje mnie z
tego powodu szykanować.
Zostawiamy
bagaże w przechowalni i gdzieś przed szóstą idziemy do metra, skąd wyruszamy na
pierwszą wycieczkę po Petersburgu.
Metro
robi wrażenie. Wszędzie mosiądz i marmur. Żeby jednak nie było zbyt zachodnio,
to na każdym kroku Lenin na Leninie. A jeśli nie Lenin, to przynajmniej młot
i sierp. Na mieście dotąd wiszą tablice poświęcone Stalinowi czy
Dzierżyńskiemu.
*
Ach,
zapomniałem dodać, że w oczekiwaniu na kontrolę graniczną niewyobrażalnie
zgłodniałem. Poczułem taką chęć na banana, że jeszcze nigdy tak mi się bananów
nie chciało jak teraz. I pomyśleć, że musiałem godzinę czekać, żeby móc tego
banana zjeść.
*
Poranek.
Idziemy najbardziej znaną ulicą Petersburga, czyli Newskim Prospektem. Gdzieś z
naprzeciwka mógłby wyjść nam na spotkanie Raskolnikow, gdyby oczywiście
istniał.
Wszystko
piękne: i Gościnny Dwór (takie ichnie Sukiennice), i dom towarowy Ilisiejewych,
i kościół św. Katarzyny, i kościół Ormian, i Spaski Chram, i Chram św. Izaaka,
i Sobór Matki Boskiej Kazańskiej. Stamtąd zresztą wyszedłem
pobłogosławiony po prawosławnemu. Zadzwoniłem do domu, powiedziałem, że byłem w
cerkwi podziękować za szczęśliwą podróż i rodzice od razu się uspokoili.
Kilka
innych miejsc jeszcze widziałem (m.in. hotel Astoria, gdzie Jesienin popełnił
samobójstwo) i wszystko to piękne, ale nie do porównania z Ermitażem.
Przepiękny widok, i choć tylko z zewnątrz go natenczas widziałem, to i tak
robi wrażenie większe niż Schönbrunn. Och, marzenia się spełniają. Powiedziałem
sobie kiedyś, że zobaczę Petersburg i stało się. Za trzecim podejściem
wprawdzie, ale jednak doszło do skutku.
Czas
mijał szybko. Przed 14.00 pojechaliśmy marszrutką na lotnisko. W drodze
przekonałem się, że to wszystko, czego uczą Internety o rosyjskich kierowcach,
to prawda. Zero kierunkowskazów, pieprzony slalom trzema pasami.
Aeroport
Pułkowo. Pierwsze okienko, pierwsza kontrola, druga kontrola, drugie okienko.
Chaos i zawracanie gitary. Zginąłbym, gdyby nie Ola. Ucz się, chłopie, języków,
bo nigdzie dalej nie pojedziesz. Szczęśliwie przebrnęliśmy przez odprawę. Po
tych wszystkich zamachach zastosowano zaostrzone środki bezpieczeństwa. Ola
nawet laptopa musiała włączać przy strażnikach, żeby pokazać, że nie korzysta z
terrorystycznego oprogramowania.
15.30
– wylatujemy do Mineralnych Wód. To mój pierwszy raz w samolocie. Wstyd pokazać
strach, zwłaszcza że na pokładzie masa rodzin z dziećmi. Dzieci beczą, więc ja
muszę udawać gieroja. Na szczęście nie musiałem udawać. Samolot wystartował.
Dziwne uczucie, nawet śmieszne. Siedziałem od przejścia, ale widziałem wszystko
przez okienko. Widoki po starcie niesamowite. A potem już tylko chmury, chmury
i chmury. Niebawem zasnąłem. Obudziłem się akurat na przekąskę. Potem znowu
zasnąłem. Na dobrą sprawę, to większą część lotu przespałem. I dobrze.
Lądujemy.
Za oknem górki. W Mineralnych Wodach 18.35. Bagaż już odebrany, moja walizka
była trzecia na taśmie.
Pierwsze
spotkanie z tatą Alexandry. Sympatyczny facet. Odbiera nas z lotniska
(w Mineralnych Wodach maleńki aeroport), do Nevinnomysska odwozi nas
kierowca. Samochody na trasie jeżdżą według zasady opisanej wcześniej.
Jesteśmy
na miejscu. Podróż dobiega końca. W progu wita nas mama Alexandry (od tego
momentu zwracam się już do Oli „Sasza”). Mama jest przemiła.
Powitalna
kolacja. Na stole kuchnie świata: kalmary, marynowany łosoś, chińskie grzyby,
uzbeckie kanfiety, śledź pod
pierzynką, dwa gatunki sera, czerwony kawior i basturma (w Polszy takiej niet).
Na danie główne uzbecki płow. Tato Saszy co rusz dolewa piwa. Z każdym
kolejnym kuflem zacierają się różnice językowe. Ja płocha pa russki gawarju, ale mnoga panimaju. Stereotypy
znikają. Białych niedźwiedzi tu niet, są za to mili, przyjaźni ludzie. Polityka
swoją drogą, a relacje międzyludzkie swoją. Toż to zwykły grażdanin nie mój
wróg, ani ja jego wróg. Czas mija szybko, jedzenie – ocień wkusna. Rodzice Alexandry nakarmili mnie prawie tak, jak moi
w Polsce ją. Coś czuję, że do domu wrócę dziesięć kilo cięższy.
Podróż
zakończona. Ocień haraszo. Rozpoczynają
się wielkie mieżdunarodnyje wakacje.
Nevinnomyssk,
Rosja, 20 lipca 2016 r.
Trudno, nie będąc samemu na urlopie, znaleźć
czas na wpisy w dzienniku. Skrobnę jednak jeszcze coś dzisiaj, póki mam kilka
minut. Zaraz trzeba iść zalygać, bo o 5.30 pobudka. Rano jedziemy w Wysoki
Kaukaz, rzut beretem od Elbrusu. Trzeba się wyspać. A spać trudno, bo tutaj
nawet w nocy 28 stopni.
*
Zmęczony
podróżą spałem jak zabity. Chętnie spałbym i do piętnastej, nie wypadało
jednak, bo na popołudnie zapowiedzieliśmy się z wizytą do babci Saszy, Olgi.
Babcia
lat ma osiemdziesiąt trzy, jest wdową po oficerze i emerytowaną nauczycielką.
Kończyła historię na uniwersytecie w Stawropolu w czasach, gdy Nevinnomyssk
jeszcze nie istniał. Wybudowano go dopiero w latach sześćdziesiątych jako
miasto robotnicze.
Warto
wspomnieć jedną historię, która udowadnia, że na naszych oczach dzieje się to,
co uczone głowy zapisują potem w szkolnych podręcznikach.
Jak
u nas, tak i w Sowieckam Sojuzie, za
komuny funkcjonował przydział nauczycieli do pracy. Babuszkę Saszy wysłano na
Daleki Wschód, do Niewtjegorska na Sachalinie. Tam tez urodził się Saszy tato.
Na
przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych babcia wyjechała
z Niewtjegorska. Cztery lata później Sachalin nawiedziło wielkie
trzęsienie ziemi, które obróciło miasto w perzynę. Zginęło 4/5 wszystkich mieszkańców,
w tym prawie wszyscy znajomi rodziny.
*
Kolejny
stereotyp, którym karmi nas otoczenie, złamany. Rosyjska prowincja wcale nie
tak zacofana, jak się u nas myśli. Sasza oprowadziła mnie po Nevinnomyssku.
Miasto swoim wyglądem przypomina Katowice. W dzielnicy zamieszkałej przez
rodziców Saszy, owszem, są szare i smutne bloki, ale są też i bulwary nad
kąpieliskiem, jest park z fontanną przed pomnikiem bohaterów wielkiej wojny
ojczyźnianej i wyremontowany dom kultury z przepięknym dziedzińcem.
*
Rodzice
Saszy zabrali mnie na podwieczorek do restauracji serwującej sushi. Wsio ocień wkusna. Pierwszy raz jadłem
tempurę i węgorza. Tylko chyba z tego stresu, żeby się nie wygłupić, pałeczki
motały mi się w palcach i raz czy dwa upuściłem swoją porcję na talerzyk.
Chwała Bogu, że na talerzyk.
Na
tym wieczór się nie skończył. Żenściny poszły do fryzjerki, ja zaś dałem się
Wiktorowi Władimirowiczowi zaprosić do restauracji Piotrowicza
w miejscowym hotelu. Na przekąskę podano sudżuk i grzanki z bekonem. Na
danie główne – piwo. Mało brakowało,a mój potencjalny teść by mnie upił.
Po powrocie do mieszkania chodziłem jak kot z pęcherzem.
Po
spożyciu większej ilości alkoholu zacząłem rozumieć nawet więcej niż piąte
przez dziesiąte. A tato Saszy mówił dużo i ciekawie: a to o polskich jabłkach,
które mimo embarga i tak trafiają do Rosji, tyle że z białoruską albo
serbską nalepką, a to o zarobkach lekarzy w Rosji, to znowu o polityce
(dowiedziałem się, że w przeciwieństwie do Polski nie jest to temat do rozmów
przy rodzinnym stole), i o historii, i o podróżach (zwłaszcza do Włoch i do
Uzbekistanu), i o preferencjach kulinarnych. Mniej o Sowieckam Sojuzie, ale toże.
Fantastyczny
męski wieczór mi Wiktor Władimirowicz zgotował. Tak mi wstyd za mój ubogi
rosyjski, bo chciałbym jakoś głębiej wyrazić wdzięczność a potrafię jedynie
powiedzieć spasiba.
*
Na
tym gościny nie był koniec. Przed snem był jeszcze czaj, a do tego różne słodkości. Dowiedziałem się dzięki temu, że
każdy region w Uzbekistanie produkuje swoją chałwę i jedna bardzo różni się od
drugiej. Przykładowo centralna przypomina nugat, a zachodnia raczej szczypę z
naszych odpustowych straganów.
Nevinnomyssk,
21-22 lipca 2016 r.
Życie to niesamowita
przygoda, w trakcie której otrzymujemy od losu masę niespodzianek. Prędzej bym
się spodziewał, że pojadę w Alpy i zobaczę Mont Blanc, niż że odwiedzę rosyjski
Kaukaz i postawię stopę na masywie Elbrusu. A jednak.
Pobudka
o 5.30, szybkie śniadanie, 6.10 – wyjazd. Do podnóża Elbrusu droga długa ale
bardzo piękna. Kaukaz surowy i dziki, ale majestatyczny i wspaniały.
Podtrzymuję
wszystko, co napisałem o rosyjskich kierowcach. To jedno akurat, co się mówi w
polskich mediach o Rosji, to prawda. Ludzie tu jeżdżą jak na koniach; typowe
„kasztany” – jak by to powiedzieli dziennikarze z TVP Rzeszów. W trasie z
Nevinnomysska pod Elbrus włączony kierunkowskaz widziałem może ze cztery razy,
za to z dziesięć awarii, cztery wypadki i sytuacji podbramkowych kilka.
Białych
niedźwiedzi tu oczywiście niet
(pierwszego w ogóle niedźwiedzia w Rosji zobaczyłem dzisiaj na afiszu), ale za
to krów ocień mnoga. Nie trzeba jechać
do Indii – tu też (czego bym się w życiu nie spodziewał) krowy chodzą samopas i
to całymi stadami. Niejeden raz trzeba było zwalniać do zera, bo na górskiej
serpentynie rozłożyło się bydlę na środku drogi.
Miasteczka
w Kabardo-Bałkarii muzułmańskie. Domy ubogie, ale za to bramy wjazdowe takie,
że niejedna ambasada by mogła pozazdrościć. Na większości domów małe wieżyczki
z półksiężycem lub gwiazdą. Z miejscowości mijanych po drodze oryginalną nazwą
wyróżniała się Psynadacha, ale największe wrażenie robił Tyrdauz (Trudołaz?) –
na wpół wymarłe miasto przy zamkniętej kopalni. Ja Czarnobyla nie widział, ale
towarzystwo mówiło, że wygląda prawie jak Czarnobyl. Trasę przyozdabiały
wielkie bilbordy z uśmiechniętym Putinem w ciemnych okularach.
*
W
sumie to nawet nie wiem, od czego zacząć opis wyprawy na Elbrus. Może i nie
powinienem się odzywać, bo wjechać na górę kolejką to żaden powód do dumy.
Oczywiście nie na samą górę, bo wagoniki dojeżdżają tylko na Górę Baszy – punkt
masywu na wysokości 3800 metrów. Tak czy siak, Mały Azał, z którego wychodzi
się na trasę, i tak leży wyżej niż większość szczytów w Tatrach.
Po drugie, może i nie
powinienem się odzywać, bo to, co się widzi na trasie, po prostu odbiera mowę.
Tylko stać i podziwiać, jaki piękny świat. Wot, górka w tle. Za górką już
Gruzja. Tylko, że górka ma z cztery kilometry wysokości.
Z Małego Azału Elbrusu
nie widać, bo leży pod kątem. Z Wielkiego Azału też nie widać. To samo ze
stanicy Mir na trzech i pół kilometrach wysokości. My Elbrusu ani z Góry Baszy
nie widzieliśmy, ale to dlatego, że jego w ogóle rzadko widać. Dziewuszka w
schronisku powiedziała, że od dwu tygodni się nie pokazał, bo siedzi w
chmurach, i że w ogóle rzadko kto może go zobaczyć nawet przy ładnej pogodzie.
Widzieć wierszynę to nieprawdopodobne
szczęście.
I cóż, jesteś na tych
trzech osiemset i zamiast przemyśleć życie, zadumać się nad tym, jak maleńki
jest człowiek w obliczu natury i całego wszechświata, robisz sobie zdjęcie
w koszulce UR tylko po to, aby móc je wrzucić na Facebooka i opatrzyć
złośliwym komentarzem.
Na dumanie o życiu
specjalnie nie było czasu, należało się zatem skupić na podziwianiu. A
podziwiać było co. Poddasze Europy. Boże, jak tu pięknie!
W schronisku na tym
poddaszu zjedliśmy jeszcze obiad, a potem już kolejką na dół, drobne zakupy na
kramach z pamiątkami i powrót do domu. Pogoda nieco się zepsuła, ale
dojechaliśmy szczęśliwie.
Cudowna wycieczka. Nie
ma słów, żeby wyrazić moją wdzięczność dla rodziców Saszy za to, że tak ciepło
mnie przyjęli. Naprawdę nie ma słów.
*
A
co dziś? Ano, żenściny wyszły gdzieś
razem, a mnie Wiktor Władimirowicz zabrał do Stawropola. Nie rozumiem, dlaczego
tato Saszy i Jura mnie wyśmiali, gdy powiedziałem, że Stawropol krasiwy. Dopiero potem dowiedziałem się,
że to taki specyficzny kompleks u Rosjan, którzy uważają, że krasiwa to może być Moskwa albo
Petersburg, a prowincjonalne miasta to już niekoniecznie. A przecież
Stawropol nie ustępuje w niczym zachodnim miastom i jest naprawdę bardzo ładny.
Przepiękny budynek muzeum, wdzięczny urząd gubernatora i zadbane pomniki
Lenina. Kolumna z aniołem akurat w remoncie.
Tato
Saszy miał w Stawropolu upatrzony pub z piwami świata i tam też mieliśmy się
udać. Jakież było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy lokal zamknięty. Do tej pory
nie wiadomo, czemu było nieczynne. Ciocia Wika, której akurat tato Saszy użalił
się na całą sytuację, zadzwoniła nawet na gorącą linię do Moskwy i nic nie
wskórała. Nikt nie potrafił jej wyjaśnić, dlaczego lokal jest nieczynny.
Nic to, zrobiliśmy
kółko po mieście i poszliśmy na obiad. Wiktor Władimirowicz zabrał mnie do
gruzińskiej restauracji Сациви. Żarcia było ocień
mnoga – na przystawkę takie paszteciki warzywne i bakłażany nadziewane, a
do tego kieliszek czaczy (mocna w cholerę, na kieliszku się skończyło), potem
zupa (ja jadłem charciu,a tato Saszy okruszku) i chaczapuri, na danie główne
zaś baranina z kartoszkami i cebulą
podawana na skwierczącej jeszcze patelni. Do tego woda, piwo, ogórce, kawa i trzy rodzaje chleba. Nie
da rady przejeść wszystkiego. Po wyjściu z lokalu miałem brzuch wielki jak
Ermitaż.
Pierwszy
raz jechałem wołgą. Wprawdzie nie czarną, tylko srebrną, ale wystarczyło, żeby
przekonać się, że jazda autem, którym kiedyś straszyło się dzieci, wcale nie
taka straszna.
Powrót
do Nevinnomysska. Zdarzały się odcinki na trasie, że jak okiem sięgnąć, widać
było tylko ogromne połacie terenu i żadnej cywilizacji. A zaraz potem wjeżdżało
się w wioseczki typu Borsukowskaja, Ciemnolesy. Jak można się było
spodziewać, moją uwagę najbardziej przykuło sioło o nazwie Polskij. Wiktor
Władimirowicz wytłumaczył mi, że to prawdopodobnie osada założona przez
XIX-wiecznych zesłańców. Polaków tam teraz nie uświadczysz, ale dziady,
pradziady miejscowych najpewniej pochodzili z Polski.
Wróciliśmy
do Nevinnomysska. Oksana Nikołajewna telefonowała, żeby wziąć jeszcze chleb,
więc my paszli w magazin za pakupkami.
W całym hipermarkecie Karuzel była zaledwie jedna pusta półka. To tę zapewne
filmowali nasi dziennikarze dla ukazania skutków embarga w Rosji. Poza tym
wszystko jest. Powiem nadto: niektórych towarów jest nawet o wiele, wiele
więcej niż na Zachodzie. Samych krewetek cała lodówka, podczas gdy u nas jesteś
wyjątkowym szczęściarzem, znajdując więcej niż kilka paczek średniej jakości.
Wracamy
do mieszkania. Wiktor Władimirowicz pokazuje mi urząd, w którym rejestrował
mnie jako tymczasowego lokatora. Urząd nosi banalną nazwę Moje Dokumenty
i można w nim załatwić absolutnie każdą papierologię. Kolejny dowód na to,
że pod niektórymi względami Rosja wyprzedza Zachód. Ile by to ułatwiło w naszym
kraju! Tata byłby wniebowzięty.
U
Gruzinów najadłem się tak, że po powrocie już niczego nie mogłem tknąć, więc
kolację jedliśmy już całkiem późno. Zanim to nastąpiło, wybraliśmy się jeszcze
we czwórkę na spacer po mieście. Bulwary nad Kubaniem bardzo ładne. Nie mogę
pojąć tego kompleksu prowincji u Rosjan.
Tak
się rozgadaliśmy z Saszą na temat imion i pytała mnie, jak to możliwe, że w
Polsce daje się dziewczynkom na imię Jagoda. A toż to i w Rosji mają swoje
Kaliny, a na Ukrainie nawet Czereśnie, i dobra jest.
Czwarty
dzień pobytu w Rosji i dopiero dziś spróbowałem rosyjskiej kuchni. Na zakusku do piwa były suszone rybki, a na
kolację pielmienie z łososiem. Tuda
krasnej ryby mnoga, nie to co u nas, gdzie łososia sprzedają w gramach na
kanapki, a za cenę jednego płata student może żyć przez tydzień.
Zagryzamy
to wszystko kabaczkiem w sosie czosnkowym, a w TV podają, że w Monachium
zamach. Strzelanina w centrum handlowym, dziewięć osób nie żyje, możliwe że
będzie więcej ofiar śmiertelnych, bo kilkoro ludzi trafiło do szpitala w
ciężkim stanie. Ogółem to nikt nie wie, kto to zrobił i dlaczego. A mi w Polsce
mówili: „Nie jedź do Rosji, bo tam niebezpiecznie”.
Teraz
w kaukaskim rejonie spokojnie, ale tato Saszy opowiadał, że w latach
dziewięćdziesiątych nawet tutaj, w Nevinnomyssku, porwano autobus z ludźmi dla
okupu. Taki mieli wtedy ci wszyscy „górale” sposób na zarobek – porywać Rosjan
i wymieniać na dolary. I dziwić się miejscowym, że Putina mają za gieroja, skoro wpompował mnóstwo kasy w
ten region i dał ludziom pracę.
Nevinnomyssk,
23 lipca 2016 r.
Za nami spokojny dzień
spędzony na miejscu. Byli my za pakupkami
w centrum handlowym. Już się dowiedziałem, że Rosjanie z zasady nie kupują
nigdy z drugiej ręki, dlatego też i second-handy u nich niezbyt popularne.
A
ile formalności z zakupem takiego na przykład telefonu,to głowa mała. Wystarczy
wspomnieć, że w Rosji nie możesz sobie ot tak kupić startera – każdy numer jest
personalnie rejestrowany[1].
Za usługi dodatkowe oczywiście trzeba zapłacić.
*
Ciocia Wika ma kotkę,
która wabi się Nora. Ktoś wyrzucił zwierzaka na ulicę, a ciocia Wika go
przygarnęła. Poprzedni właściciel pozbył się kotki zapewne dlatego, że choruje
na kocie porażenie mózgowe. Skutkiem tego chodzi jak żołnierz na paradzie
dziewiątego maja i zdarza jej się nie trafić w drzwi. Mimo to wszyscy ją
uwielbiają i sądzą, że jest urocza.
Pojechałem do Rosji, a
specjałów różnych kuchni świata popróbowałem już tyle, jak gdybym pół świata
zwiedził. U cioci Wiki na stole: baklawa (turecka), dziki czosnek vel czeremsza
(czeczeński), orzechy w syropie (greckie), do tego szarlotka, ziołowy czaj,
lody, zupa grzybowa, panierowane orzeszki na słodko (bałkarskie), ciasto
migdałowe i król stołu – melon. Po raz pierwszy jadłem melona. O matko, jakie
to dobre!
Najadłem się może nie
tak, jak wczoraj u Gruzinów, ale też dość. Celowo zostawiłem sobie trochę
miejsca, bo wiedziałem, że w domu czeka już Wiktor Władimirowicz z kolacją.
Podano krasną rybę, uzbecki makaron z
warzywami i, uwaga, świńskie uszy.
I skorojuż tak cały
dzień dzisiaj gadam tylko o żarciu, to zapomniałem napisać, że na śniadanie był
kawior i tarta z sardynkami, a wczoraj do kolacji dano mi jeszcze na
spróbowanie dwa sorty koniaku praskowiejskiego. Pierwszy miał piękny aromat,
ale drugi był za to słodszy i mocniejszy. Potem Wiktor Władimirowicz wyjaśnił
mi, że w pierwszym kieliszku był ten butelkowany, co idzie na cały świat, zaś w
drugim – domowej roboty, od Praskowiejszczan.
Cóż za raj tutaj dla
każdego, kto lubi sobie podjeść i wypić! W niebie nie będzie mi lepiej niż u
Rosjan za stołem.
Nevinnomyssk,
24 lipca 2016 r.
Ostatni
pełny dzień z rodziną Saszy. Wybraliśmy się dzisiaj do Karaczajo-Czerkiesji nad
Miodowe Wodospady, a potem do Kisłowodska. Rano pogoda była przepiękna – na
niebie ni jednej chmurki i z trasy było widać Elbrus. Co to jest za ogromne bydlę,
że wokół same wysokie wierszyny,a
tylko jego widać z tak daleka.
Odsłonił nam się Elbrus
– znaczy się, będziemy mieli szczęście. Ja i tak już jestem wyjątkowym
szczęściarzem, bo postawiłem stopę tam, gdzie od dawna nie było już żadnego
turysty z Zachodu, a może i nie widziano Polaka. Co bowiem mogłoby pchnąć
naszych do zapuszczania się w ostępy Karaczajo-Czerkiesji, dzikiej ziemi
bisurmanów?
A ja tuda był i smotrił Miodowe Wodospady.
Nazwa wzięła się stąd, że dawniej, między skałami pszczoły miały swoje gniazda
i kiedy wody przybierało, z dziur wypływała słodka woda. Wot, legenda.
Trochę pobłądziliśmy w
drodze, ale dzięki temu miałem okazję zobaczyć większy kawałek
Karaczajo-Czerkiesji. Ot, krowy na drodze, straganów z melonami i arbuzami ocień mnoga, meczety co kilometr,
wielkie bramy i trzymetrowe ogrodzenia. Pytam Saszy, po co im tak wysokie
płoty, a ona mi na to, że dla obrony przed złodziejami i wzrokiem zawistnych
sąsiadów.
– To oni tutaj mają
złodziei i zawistnych sąsiadów? – zdziwiłem się. – A ja myślałem, że islam to
religia pokoju.
Miodowe Wodospady
przecudne. Coś na kształt naszych siklaw, ale turystów o niebo więcej.
Oczywiście rosyjskojęzycznych.
Wodospady swoją drogą,
ale krajobrazy po prostu zwalają z nóg. Jak Shire u hobbitów.
Przy wjeździe stoją
Karaczajki i zza swoich kramików wołają: „Ciak
ciak warenje do mnie rebiata papróbować ciak ciaku warenji!”[2].
Poczułem się zupełnie jak u nas na bazarze, gdzie miejscowe businesswoman
krzyczą: „Majtki majteczki damskie męskie super promocja dla dzieci i dla
ludzi wszystko po pięć złoty!”
Następny w kolejce do
zobaczenia był Kisłowodsk – jeden z czterech leżących obok siebie kurortów
(pozostałe to Piatigorsk, Essetuki i Żelaznowodsk). Jak to powiedziała Sasza:
„takie rosyjskie Baden-Baden”.
I rzeczywiście, nasze
Ciechocinki to się mogą schować. W Kisłowodsku jest przepiękna promenada z
filharmonią po sąsiedzku, pijalnia wód mineralnych (dokładnie nad źródłem
Narzana) i ogromny park rekreacyjny o powierzchni 2000 ha – jeden z
największych w Europie.
Na początek poszliśmy
popróbować wody. Klasyczna zimna smakuje zupełnie jak butelkowany Narzan, tylko
że jest mniej gazowana. A z ciepłych wód to dolomitowa taka sobie, a sulfatnyj Narzan już bardzo trąca
żelazem, ale ponoć zdrowa na nerki. […]
Idziemy do parku. Tam
Lermontow na postumencie, razem ze swoim demonem, kolejny Lenin i inne
cuda-wianki. Na górce aleja róż – nie potrafię powiedzieć, ile gatunków.
Niestety, tego roku był nieurodzaj. Róż jest mało i rzadko posadzone. Tato
Saszy mówi, że za komuny było lepiej.
Między różanymi
klombami Sasza tłumaczy mi zawiłości wojny czeczeńskiej. Okazuje się, że
Czeczeni wcale nie tacy święci i pokrzywdzeni, jak to ich pokazują. Nie
powtarzałbym tego, gdyby nie fakt, że tato Saszy widział w swoich szpitalach
Rosjan wracających z czeczeńskiej niewoli. I nie był to wesoły widok. […]
Zaszliśmy na obiad do restorana. Lokal nazywał się Stary Park.
Rodzice Saszy jadają w nim zawsze, ilekroć tylko przyjadą do Kisłowodska. A
przyjeżdżają tutaj regularnie od jakichś dwudziestu lat. I jak twierdzi Wiktor
Władimirowicz, przez ten czas tutejsza kuchnia nie zepsuła się ani trochę.
Żarcia znów ocień mnoga. Ormiański harawac (sałatka
z grillowanych warzyw), azerskie kutaby (to to samo, co gruzińskie chaczapuri i
bałkarski chycin, tylko śmieszniej się nazywa), grillowane kartoszki, szaszłyk z baraniny, szaszłyk z wieprzowiny i szaszłyk z
kuricy.
Ponoć baraninę trzeba
umieć przyrządzić. Ta była doskonała. Gdyby zamiast mnie siedział przy stole
Food Emperor, z pewnością krzyknąłby: „O K***A, JAKIE TO JEST DOBRE!” Poza tym
warto też odnotować mój zachwyt harawacem, bo nieczęsto się zdarza, żeby tak mi
posmakowała zielenina. Może dlatego, że to badyle z grilla. […]
*
Ostatnia
noc w Nevinnomyssku, pożegnalna kolacja. Przyjechała ciocia Wika z Sierożą i
swoim synem Kiryłem. Na stole dosłownie wszystko – od krewetek tygrysich po świńskie
uszy. Pijemy araspiel – armeński koniak – i piwo.
Sasza
się śmiała ze mnie, gdy pytałem, czy można dostać magnesy na lodówkę
z Nevinnomysskiem, bo sądziła, że na rosyjskiej prowincji nie ma takich
gadżetów. A ciocia Wika się nie śmiała, tylko wystarała sięo takie na prezent
dla mnie. […]
Na
koniec zapytano mnie, jak mi się podobało te kilka dni spędzonych tutaj z nimi.
Odpowiedziałem szczerze:
– Mnie w Polsce mówili: „Nie jedź, po co
będziesz tam jechał. Za Sowieckiego
Sojuza to była drużba, a teraz
tam Polaków nie lubią. A ja przyjechał i przekonał się, że teraz to większa drużba jak za Sowieckiego Sojuza”.
Moskwa,
25 lipca 2016 r.
Dochodzi
już szósta godzina spędzona w Moskwie. Teoretycznie, bo praktycznie to
płaszczymy dupy na lotnisku i nawet nie widzieliśmy miasta. Z Domodiedowa do
centrum jedzie się jakieś dwie godziny (wariant optymistyczny bez korków), więc
jechać tylko po to, żeby zaraz wracać, byłoby bez sensu. A z góry też Moskwy
nie zdołałem zobaczyć, bo akurat przed samym lądowaniem mi się przysnęło.
Lot z S7 – mój drugi w
życiu – chyba przyjemniejszy niż pierwszy. Śpiącym stewardessy przynosiły
kocyki – mnie nie zdążyły, bo zasnąłem przed samym lądowaniem, jak wyżej. Tym
razem, gdy samolot dotknął kołami ziemi, tylko kilka osób zaklaskało. W Mineralnych
Wodach bił brawo prawie cały pokład. Aż się zdziwiłem, bo myślałem, że to tylko
u Polaków tak.
Na lotnisku terroryzm
cenowy. Sto pięćdziesiąt rubli za butelkę wody 0,6 l. Siedzimy więc w Kroszku
Kartoszku – jedynym lokalu w aeroporcie, gdzie za trzysta rubli można zjeść
skromny obiad, a nie maleńką kanapkę. Ale już czas się ruszyć. Za dziesięć
minut startuje odprawa. Wracamy do Petersburga.
*
Wot,
i wróciliśmy. Podróż z S7 bajeczna – lecisz nieco ponad godzinę, a bułę i czaj
dają i tak. Po lewej noc czarna jak smoła, a po prawej kolorowe zorze. Spać i
tak nie ma sensu, więc można sobie chociaż pooglądać.
Nie
wiem, czy to kwestia późnej godziny i zmęczenia, czy może po prawie tygodniowym
pobycie u rodziców Saszy znudziło mi się bycie grzecznym, ale co mnie ludzie
zaczęli w samolocie wkurzać, to głowa mała.
Wchodzimy
do samolotu, zajmujemy miejsca, chcę włożyć bagaż podręczny na półkę. Nie
można, bo nasza półka jest już zapełniona torbami pasażerów siedzących za nami.
Ich półka z kolei jest pusta. Nie wiem, co tacy ludzie sobie myślą; chyba
zależy im na tym, żeby w razie katastrofy ich bagaż komuś innemu na łeb spadł.
Nie mam pojęcia.
Druga
mądra – siedzi kobyła z nami w rzędzie, przy oknie. Napieprza selfaje – dobra,
pół to biedy. Startujemy. Moskwa nocą z lotu ptaka – niebywała rzecz. Ale nie
można sobie zobaczyć, bo wsadziła, pinda jedna, cały ten swój koński łeb do
okna i robi zdjęcia durnym smartfonem. Rozumiem jedno, dwa, nawet trzy zrobić,
ale napierdzielać foty aż do momentu wlotu w chmury, żeby nikt inny nie mógł
widoczkami się zachwycić? Serio?
Uf, dobrze, żejuż
wylądowaliśmy. Złość ze mnie zejdzie, to może nawet usnę. Tak jak Sasza i
dziesiątki innych podróżnych w poczekalni na dziwnie cichym, w porównaniu do
sytuacji za dnia, lotnisku Pułkowo.
*
A
jak wyglądał ostatni dzień w Nevinnomyssku? Na śniadanie jajecznica, kawior,
kawa, migdałowe ciasteczka z Kisłowodska i warenje,
jakiego wcześniej nie próbowałem – wiśniowe, ale nie na spirytusie, tylko na
rumie. […]
Za
całą gościnność, jakiej nie sposób wyrazić słowami – przynajmniej w moim
skromnym rosyjskim na poziomie A½ – sprawiłem gospodarzom chociaż po drobnym
upominku. Oni byli mi radzi, ja byłem im rad i w końcu byliśmy sobie radzi
wszyscy. Ale czas gonił. A trzeba było jeszcze, wedle starego rosyjskiego
obyczaju, pomilczeć chwilę przed podróżą. Nu,
pojechalim.
Aeroport
w Stawropolu maleńki jak na 400 tys. mieszkańców. To Rzeszów, choć mniejszy,
lotnisko ma o wiele większe. Na dziś ze Stawropola zapowiedziano loty tylko w
dwu kierunkach – do Moskwy i do Stambułu.
I to wszystko.
Odprawiamy się przed piętnastą, żegnamy rodziców Saszy (cały czas mam wrażenie,
że nie podziękowałem dostatecznie głęboko – mam jednak nadzieję, że gospodarze
zrozumieją, iż to nie ze złej woli, ale z niedostatków językowych), chwilę
siedzimy w poczekalni, a potem już tylko do samolotu i w drogę.
Koniec historii,
czekamy, aż otworzą metro.
Sankt
Petersburg, 26 lipca 2016 r.
Mija
pierwszy pełny dzień w Petersburgu. Mija, choć jeszcze się nie kończy, bo
o północy wychodzimy na miasto zobaczyć uroczyste zwodzenie mostów.
Nigdy
w życiu nie widziałem zwodzonego mostu, a co dopiero jego otwarcia. Kolejny
pierwszy raz w Rosji.
*
A
teraz już widziałem i muszę przyznać, że naprawdę robi wrażenie. Mało tego, że
most pałacowy się otwierał, to jeszcze go rzęsiście iluminowano, a z głośników
grzmiały walce rosyjskich kompozytorów. Ludu nad Newą, jakby ul się wyroił.
Godzina oczekiwania na dziesięciominutowy spektakl, ale taki, którego nie ma
nigdzie indziej na świecie.
*
Tymczasem leżę już
sobie na wielkim, wygodnym łóżku w hotelu Troitsky. Pokój nieduży i skromny, ze
wspólną kuchnią i łazienką na korytarzu, ale za tę cenę nic lepszego w samym
centrum Petersburga byśmy nie znaleźli.
Morzy mnie już sen i
bolą trochę nogi, bo od samego południa wałęsaliśmy się po mieście. Całe
centrum objechaliśmy tramwajem wodnym, a resztę starówki złaziliśmy na
piechotę. Po raz wtóry zaszedłem do Kazańskiego Soboru. A poza tym to
zachodziliśmy i pod Ermitaż, i pod Pałac Inżynierski, i na Pole Marsowe, i pod
Striełki, i na ulicę Rubinsteina, i pod Spaski Chram, i pod polskie liceum…
Sankt
Petersburg, 27 lipca 2016 r.
I rzeczywiście zmorzył
mnie sen, bo po prawdzie to nawet nie całodzienne łażenie mnie tak zmęczyło, co
nieprzespana noc na lotnisku. Wylądowaliśmy w Pułkowie przed trzecią rano, a
ktoś musiał czuwać, żeby ktoś inny mógł spać. W hotelu byliśmy dopiero przed
ósmą.
I
co jeszcze o Petersburgu miałem wczoraj napisać? Metropolia – jakiej w życiu
nie widziałem, ogromna i piękna. Podczas tej wycieczki tramwajem wodnym
właściwie nie wiedziałem, czy słuchać przewodnika, czy oglądać miasto. Do
zobaczenia tutaj jest tyle wspaniałości, że na niczym nie mogę się skupić, bo
co spojrzę w prawo na jakiś pałac, to zaraz mi z lewej jakiś teatr albo cerkiew
wyskakuje.
Klimat
duszny i wilgotny. Pocę się jak świnia tak w dzień, jak i w nocy.
*
Dziś
zrobiliśmy sobie małą ekskursję. Pierwszą z trzech światowej klasy atrakcji
turystycznych w Petersburgu, jakie zaplanowałem sobie do zobaczenia jeszcze
kilka lat temu, gdy dopiero kiełkował mi w głowie pomysł na wypad do Rosji,
mogę już podkreślić zielonym kolorem. Spędziliśmy bowiem kawał dnia w
Peterhofie.
Cóż
mogę powiedzieć? Na obrazku w atlasie najpiękniejszych zabytków Europy wszystko
takie maleńkie, a tu stajesz przed pałacem i fontanną Samsona i się okazuje, że
to taki kolos, iż jedyne, co przychodzi do głowy, to niezbyt cenzuralne słowa o
rozmachu wygłoszone przez bohatera jednej z polskich komedii, w którego wcielał
się Janusz Rewiński. Wielkie i piękne. Do fontann jakoś nigdy nie miałem
szczególnego zamiłowania, ale tej nie można przeoczyć. […]
I
teraz zrobię bardzo brzydką rzecz, bo powiem, że ze wszystkiego, co było w
Peterhofie, podobał mi się najbardziej nie pałac, nie fontanna z Samsonem, nie
fontanna „chińska”, nie „szachmaty” i
„Piramida”, nawet nie Ogród Aleksandryjski, ale wybrzeże Zatoki Fińskiej
z widokiem na Skandynawię w oddali. Siedzisz na nadmorskiej skale, mewy
wrzeszczą, miły chłód bije od wody, a ty masz świadomość, że te kominy i domki
tam w tle to już Finlandia. I te statki z banderami, i łodzie, i molo, ba,
nawet turyści dodają temu miejscu uroku. Mógłbym tam siedzieć cały dzień. […]
*
Pociąg
z Peterhofu do Petersburga. Na każdej stacji wsiada inny komediant i rozpoczyna
swoją podróż po wagonach – czy to uliczny grajek, czy gazeciarz, czy kobieta
sprzedająca okładki na paszporty. To zrozumiałe, każdy chce zarobić.
Już
w Peterhofie wsiada do wagonu uliczny sprzedawca książek. Na stanie ma dwie
torby bazarowe pełne różnych pozycji – żadnych staroci, same nówki. Mówię do
Saszy, że gdyby u nas ktoś wsiadł do pociągu albo do metra z książkami, to
nic by nie sprzedał. A tutaj? Chwilę później zgłaszają się pierwsi
zainteresowani atlasem floty radzieckiej i poezją Omara Chajjama. Gdzie u nas
do czegoś takiego?
Sasza
wytłumaczyła mi nawet, że Moskwiczanie zachowaliby się podobnie jak Polacy, ale
Petersburżanie uchodzą za ludzi wysokiej kultury i bardziej są skłonni do tego
typu wydatków.
Sankt
Petersburg, 28-29 lipca 2016 r.
Kończy się wielka
przygoda. Pół godziny temu autokar ruszył w kierunku estońskiej granicy. […]
*
Tymczasem
jednak Petersburga i okolic ciąg dalszy. Stacja Tsarskoje Selo, Dworiec. Miasteczko Puszkin.
Do
czasu wizyty w Carskim Siole najdłuższa kolejka, w jakiej stałem, to była chyba
ta w Warszawie, na eliminacjach do Jednego
z dziesięciu. Teraz wszystko się zmieniło. Na wejście do Pałacu Jekateryńskiego
czekaliśmy dwie godziny i czterdzieści minut. W czasie, gdy jedno stało w
kolejce, drugie szło zwiedzać park, robić zdjęcia, szukać kiosku z lodami itp.
W ten sposób każde z nas po trzy razy obeszło cały kompleks pałacowych
ogrodów.
To
właśnie w kolejce do pałacu zrozumiałem, że Rosjanie mogą mieć więcej powodów,
by nie znosić Chińczyków, niż tylko ten, że podjadają im psy. [To prawda!]
Chińczycy w Carskim Siole poruszali się małymi grupami (mniej więcej po
sto osób), byli bardzo głośni i, co najgorsze dla Polaka, bezczelnie wpychali
się w kolejkę. Już na moment przed bramką wryło się przed nas siedmioro
Chińczyków, którzy do tej pory stali za nami. Przywołała ich do porządku
dopiero towarzysząca im Rosjanka, która akurat wcześniej musiała gdzieś się
oddalić. Jak się okazało, była to wykładowczyni uniwersytecka, która zabrała do
pałacu swojego chińskiego kolegę z pracy, również profesora, oraz jego rodzinę.
[…]
Co
o Carskim Siole powiem? Czuję pewien niedosyt, wydawcy albumu
o najpiękniejszych zabytkach Europy nie o wszystkim mi powiedzieli. Prawie
trzy godziny czekania – pięćdziesiąt minut zwiedzania. Jako turysta widzisz
raptem może z dziesięć sal na piętrze, z czego Bursztynową Komnatę (a właściwie
jej kopię) nie dłużej niż przez trzy minuty. Carskiego kibla, umywalni oraz
sypialni nie zobaczysz. Osobistych drobiazgów po carach niet, pamiątek w ogóle mało – zresztą nie ma co się dziwić, Niemcy
wszystko rozbili w pył podczas wojny. Suweniry w sklepiku bajeczne, ale nawet
gdyby mnie było na nie stać, to i tak pewnie nie przewiózłbym ich przez granicę
(bursztynowe cuda, jaja Faberge etc.). Za to w ogrodach wypiłem najdroższą colę
w życiu – 215 rubli za ćwiartkę.
Podsumowując
wycieczkę do Carskiego Sioła, powiem, że w ogóle wystrój przepiękny, złoto aż
kapie, ale trochę to… przereklamowane. Trzeba było posłuchać znajomych Rosjan
i pójść do Ermitażu.
*
Marszrutka
z Puszkina zapchana do granic możliwości, bo kierowca o fizjonomii Egipcjanina
zabierał wszystkich po drodze z tą samą śpiewką: „Dawaj, dawaj, na następnym przystanku trzy osoby wysiadają”. Nu,
zapchana, ale jechała szybko. […]
Kolejny
z moich pierwszych razów w Rosji. Tym razem to ja wyciągnąłem Saszę na balet do
Aleksandryjskiego Teatru przy Newskim. I to na Jezioro Łabędzie. Demonstracyjnie ignorując pomnik carycy Katarzyny
II przed budynkiem teatru, dałem się zaprowadzić do naszej loży. Bilety w
najwyższych rzędach po tysiąc rubli – za dziewięć razy tyle można wykupić
miejsce w loży imperatorskiej.
Może dwa zdania o samym
balecie. Widowisko przepiękne; jak te baleriny muszą być wygimnastykowane, żeby
odstawić coś takiego? Ot, taki choćby Taniec Łabędzi…Weź to, człowieku,
zatańcz. A to, co robiła Królowa Łabędzi, to ludzkie pojęcie przechodzi.
Dodałbym jeszcze coś od siebie, ale jestem kompletnym dyletantem, jeśli chodzi
o balet. Chciałem pójść na Lebiedine
Oziero z czystej ciekawości i nawet nie wiem, jak poszczególne figury się
nazywają. Pochwaliłbym łabędzie za chodzenie na palcach, ale dla mnie to będzie
wciąż chodzenie na palcach, a nie jakiś profesjonalny termin (koniecznie z
włoskiego).
Żeby jednak polskim
zwyczajem trochę ponarzekać, a i po prostu być szczerym, dopowiem, że sztuka
jakkolwiek piękna, była ciut za długa. Może to po prostu efekt męczącego dnia w
Carskim Siole, ale nie obraziłbym się, gdyby reżyser wyciął np. sceny dworskie.
Jednak balet jako taki serdecznie polecam.
*
Nadszedł
ostatni dzień pobytu w Petersburgu i w samej Rosji także. Dzień wyjazdu
przywitał nas deszczem. Nawet niebo płakało nad moim kończącym się urlopem.
Dziś
Sasza pokazywała mi nieformalny Petersburg: sklepy muzyczne (m.in. słynny
w całej Europie Castle of Rock), kawiarnie, klubiki i lofty, m.in. ten, w
którym sama ongiś pracowała jako recepcjonistka w hostelu.
Starą
fabrykę przerobili na hipsterskie centrum handlowe. W tychże sklepach
rzeczywiście szwarc, mydło i powidło. Kosmetyki z błota na jednej półce z
obiektywami do aparatów, koszulki z Majakowskim obok plecaków Vansa – ogółem to
chokery, muchy z drewna i latte z imbirem. Gdyby nie to, że lało na
zewnątrz, pewnie bym w tych etażach nie wysiedział.
Ostatnie
pakupki – wódka i kanfiety, ostatnia kolacja w Tieremoku,
ostatnie spojrzenie na Newę. Na zakończenie wycieczki zaszliśmy jeszcze do domu
towarowego Jelisiejewów zobaczyć te wszystkie najbardziej wyborowe z
delikatesów. Ludzi – ocień mnoga.
Większość zapewne przyszła tak jak my tylko pooglądać, ale niektórzy coś
kupują. Choćby tylko kawę droższą niż na Domodiedowie. Super promocja – pasztet
z gęsich wątróbek za 4200 rubli. Zapewne tak wygląda ów rosyjski kryzys.
Ach,
zapomniałbym. Sasza zabrała mnie pod Konsulat Generalny RP. Żeby było
śmieszniej, placówka dyplomatyczna Rzeczpospolitej mieści się przy ulicy Piątej
Sowieckiej. Chichot historii.
Ledwie zdążyłem zrobić
sobie zdjęcie z mosiężną tabliczką informującą, co znajduje się w budynku,
zaraz zjawił się portier w mundurze i pytał,szto
my diełajem. Natychmiast się jednak uspokoił, gdy usłyszał, że jestem
obywatelem RP. A ja nie wiem, co sobie myślałem i tak z głupa, zapominając,
że w końcu rozmawiam z pracownikiem konsulatu, zapytałem, czy nie znalazłaby
się tutaj jakaś robota dla Polaka. „Konferansjer” wcale się nie rozgniewał,
wręcz przeciwnie – życzliwie odpowiedział, że jakaś praca na pewno by się
znalazła. Na pytanie, jakie są oczekiwania wobec potencjalnego pracownika,
odrzekł, że on się na tym nie zna i musiałbym się umówić na spotkanie z kimś z
HR. Więcej się nie dowiedziałem, bo ktoś ze środka zawołał odźwiernego i nasz
rozmówca się zmył.
*
I
cóż… Ostatnie chwile na Dworcu Bałtyckim. Za rubelki, które mi jeszcze zostały,
kupiłem Saszy cwieta. Ot, taki
skromny podarek. Bo przecież jest za co dziękować – gdyby jej rodzice mnie nie
ugościli, a ona sama nie zabrała do Petersburga, to sam bym tu niewiele
nadziałał. I teraz, choć muszę już wracać i do Polski, i do obowiązków, mogę
powiedzieć, że miałem niesamowicie udany urlop. Nie licząc dzisiejszego dnia –
pogoda była jak z bajki, jedzonko przepyszne, ludzie niezwykle sympatyczni,
widoki przepiękne. […]
Warszawa,
30 lipca 2016 r.
I
tak wielka wyprawa pod hasłem „Rosja 2016” dobiegła końca. Wjazd na teren Unii
przebiegł nadzwyczaj sprawnie. Najgorsze, co mnie spotkało po rosyjskiej
stronie granicy, to niemiłosiernie tnące po nogach komary. […]
Dwadzieścia
minut postoju w Narwie. Małe, gęsto upstrzone zielenią miasto. Jedziemy dalej.
Do przystanku w Tartu spałem, potem już jakoś nie mogłem zasnąć, więc na lux-expressowym
tablecie oglądałem Przebudzenie mocy po
rosyjsku.
Kolejny
przystanek w Rydze. Kupiłem sobie napoje na drogę i sześć miniaturek ryskiego
balsamu. Będzie kilka na prezent. Całą drogę z Rygi do Wilna przespałem.
W Wilnie przesiadka.
Zanim to nastąpiło, trzy godziny przerwy. Dobrze, że przystanek obok centrum
handlowego – było gdzie zabić czas. Kupiłem sobie suchy prowiant na drogę
i poszedłem na obiad. […] Patrząc na ceny, wcale się nie dziwię, że
Litwini teraz masowo przyjeżdżają do nas na zakupy. Zachciało im się
eurowaluty.
Na przystanku zaczepił
mnie jakiś Anglik i zapytał, skąd jestem. Gdy odparłem, że from Poland, pochwalił się swoją znajomością polszczyzny mówiąc:
„zajebiszczie”.
Ruszamy. Kolejny
przystanek w Kownie. Nad Niemnem grzmi i leje.
Choć nikt się tego nie
spodziewał, prawdziwy cyrk zaczyna się na polskiej granicy. Z powodu Światowych
Dni Młodzieży służby postawione są w stan najwyższej gotowości. Straż graniczna
czujna jak nigdy – sprawdzają paszporty z natychmiastowym skutkiem.
Okazuje się, że mamy na
pokładzie Chińczyka z cudzym paszportem. Sami strażnicy się śmieją, że fakt, iż
wszyscy Azjaci są do siebie podobni, nie upoważnia typa do posiadania
dokumentów 46-latka, kiedy już na pierwszy rzut oka widać, że chłopak ma lat
nie więcej niż dwadzieścia. Podjeżdżają trzy „lodówki” SG i zabierają gościa.
Zanim to jednak się stanie, stoimy dwie godziny na granicy. Kierowca autobusu
dostaje opierdziel, że nie dość dokładnie przyjrzał się pasażerom przy
sprawdzaniu paszportów. Jedziemy dalej, ale ze znacznym opóźnieniem i już bez
jednego klienta.
Metro Marymont – to
moja stacja końcowa. Rozwaliły mi się klapki. Osiemset metrów do hostelu
przeszedłem boso.
Krzysztof Socha
[1] Autor
jeszcze nie wiedział, że podobne przepisy niedługo potem zaczną obowiązywać w
Polsce.
[2]
Miejscowe słodycze. Ciak ciak to coś na kształt naszych „szyszek” z ryżu
preparowanego i masy kajmakowej. Warenje to rzadki dżem/gęsty syrop.
![]() |
1.
Konsulat Generalny RP, Sankt Petersburg
|
![]() |
2. Sala balowa w pałacu carów, Carskie Sioło, Puszkin
|
![]() |
3. Przykładowy pokoik w pałacu carów, Carskie Sioło, Puszkin
|
4. Rynek, Ryga
|
5. Wygląda znajomo? PKiN, Ryga
|
6. Lotnisko, SanktPatersburg-Pułkowo
|
7. Planty, Nevinnomyssk
|
8. Krajobraz wysokiego Kaukazu
|
9. Główny plac miejski przed urzędem gubernatora, Stawropol. W tle Muzeum
Państwowe
|
10. Krajobraz Karaczajo-Czerkiesji, nad Miodowymi Wodospadami
|
11. Z widokiem na Sobór Matki Boskiej Kazańskiej, Sankt Petersburg
|
12. Z widokiem na Spaski Chram, Sankt Petersburg
|
13. Pole Marsowe, Sankt Petersburg
|
14. Pałac Zimowy/Ermitaż (widok od frontu), Sankt Petersburg
|
15. Pałac Zimowy/Ermitaż (widok od Newy), Sankt Petersburg
|
16. Z przykładową fontanną w parku pałacowym, Peterhof
|
17. Widok z dziedzińca pałacowego - w tle Zatoka Fińska, Peterhof
|
18. Nad Zatoką Fińską, Peterhof
|
19. Pałac w Carskim Siole (widok od frontu)
|
20. Pałac w Carskim Siole (widok od strony parku)
|
21. Tuż za Nevinnomysskiem - w tle majaczy Elbrus
|
22. Kisłowodsk, centrum miasta
|


